2008/04/29

LPD - Śnieżnik 27.04.2008 r.


Coś się udało, a coś nie. Ludzie dopisali, pogoda w sumie też. Nie dała rady emulsja na filmie. Albo pan laborant, choć kasuje za tego Q-laba nie mało. Tak czy siak filmy wyglądają jakby zabrakło 2 EV. 2 EV w górę to nie problem dla żadnego negatywu, ale w dół to już nie bardzo. Przeto zadowolenie jest, ale z siebie i z ludzi. Ze zdjęć gorzej, ale pojawiło się kilka ciekawych dla mnie historii. Pojawili się ludzie, którzy swoją osobą określają mnie. Jak? Ano tak...

Jan z Józefosława pod Warszawą.
Pan Jan zrobił mi zdjęcie, ma wysłać mailem.


Bożena i Wojciech z Warszawy.


Ania i Arek z Wrocławia.
Arek jest architektem, dał mi swoją wizytówkę.


Dorota i Michał z Kłodzka.
Nie znają Bartka Pogody.






Ludzie Po Drodze - lpd

To póki co robocza nazwa cyklu, tytuł finalnie będzie inny. Już części starszych postów nadałem etykietę "lpd" dzięki której będzie można śledzić rozwój tego działania. No, wprowadzi małą nutkę "reality show" w moją pracę twórczą. Część oczywiście będzie trzeba powtórzyć, co chwilę okazuje się, że coś mi nie gra, coś się dociera itp. Nie jestem na tyle biegły w oświetlaniu ludzi w plenerze, by zrobić to z przyłożenia, ale myślę, że relacja z kolejnych realizacji, mnie i bardziej udanych może być ciekawym uzupełnieniem całości. Choćby dla mnie. Na pewno "Kuzyn Olo" idzie do poprawki, zapewne "Pana GOPRowca już drugi raz nie ustrzelę. Najpierw muszę znaleźć jedną ścieżkę, ale myślę, że to, co znajdzie się tu poniżej już jest pewnym węższym polem manewru. A lubię się sam ograniczyć czasem. To tak jak z używaniem stało-kontrastowych papierów w ciemni. Wolę je, niż mieć do wyboru 10 stopni kontrastu i w sumie zgubić się w opcjach - nawet wiedząc co chcę osiągnąć (w sensie rezultatu). Za to papiery stało-kontrastowe piękniej się tonują i chętniej poddają wszelkim zabiegom retuszu chemicznego, a to daje lepsze efekty (w moim odbiorze) niż używanie papierów vario. O, taka dygresja.



-----------------------------------------------------------------------


Irena (teściowa) - mama mojej żony podczas prac w ogrodzie.
Ścinawa, powiat oławski, kwiecień 2008 r.



Mirosław (teść) - tato mojej żony podczas prac w ogrodzie.
Ścinawa, powiat oławski, kwiecień 2008 r.




2008/04/28

kolejny szczyt, którego nie zdobyliśmy.

Moja kondycja to już nawet nie jest mizerna. Nie ma w języku polskim już możliwości wymyślenia słowa, które miało by mniej niż jedną literę i było do przeczytania, by opisać małość mojej kondycji. Może niech wyznacznikiem jej małości będzie to, że opisane zdarzenie miało miejsce wczoraj, a piszę o tym dzisiaj.

Na pięknym Dolnym Śląsku jest piękne miejsce jak Kotlina Kłodzka. Kotlina ta jest z samej natury kotlin otoczona ze wszech stron niewielkimi pasmami górskimi (generalnie całość to Sudety). To nie są w większości góry trudne do chodzenia, właściwie są górami spacerowymi, choć dla mnie to była walka o każdy atom tlenu w powietrzu.



Jednak nie jest to post o mojej wycieczce i chęci poznawania gór, które kocham (generalnie każde wzniesienie, łącznie z hałdami na śląsku przyciąga mój wzrok). Jest to post o tym, co się rodzi w głowie.

W góry pojechałem po to, bo kolejny raz rozpocząć tworzenie nowego cyklu - i chyba zaskoczyło. Od zawsze to za mną chodziło. Zrobić coś swojego, ale jednocześnie coś bardziej uniwersalnego. Myślę, że będzie dobrze. Kwestia dalszej pracy. Otóż mam dwie choroby: pierwsza to lęk przed obcymi ludźmi (ale obcymi zupełnie), druga choroba to robienie fotografii, których nikt nie rozumie (no, prawie nikt, czasem prof. Birgus, czasem inni na Becvie, ale pod warunkiem niedokońcatrzeźwości - ale nazwę to może nie podobaniem, a tolerowaniem). To co mi w głowie gra to jednak nie tyle pomysł na to, by w końcu pokazać coś, co od razu każdy zrozumie, co ktoś może uznać za moje, za niewydumane itp. Problem polega na tym, by pokazać światu co mi w duszy gra nie tworząc nowego języka, ale w ramach istniejącej "bazy fraz" wygenerować coś swojego i zrozumiałego dla innych. Nie wynika to z potrzeby akceptacji, ale z prostej potrzeby zrozumiałego wyrażenia siebie. Jako twórca nie jestem zobligowany do tworzenia nowego języka. Jestem zobligowany do tworzenia swojego stylu, charakterystycznego dla mojej osoby, jak choćby ten blog: sarkastyczny komentarz do samego siebie. Ten blog jest czymś w rodzaju samorozwoju. Kto tu zagląda i ma czas na czytanie tekstów sam rozumie, jak to się rozwija i samo napędza.

Ponieważ w górach idzie się dużo pod górę, a im wyżej, tym mniej powietrza i tacy astmatycy jak ja mają kompletnie dość, to nawet bliskość mojej żony nie spowodowała u mnie chęci rozmowy. Skoro mam iść i się skupić na wykorzystaniu oddechu do wyłapywania tlenu a nie do gadania, to zająłem się myśleniem. Myślałem o dzisiejszym wpisie. I tak wyżej, jaśniej i w tym miejscu (jakieś 1380 m n.p.m. - Śnieżnik) doznałem olśnienia. Nie chcę li tylko fotografować obcych ludzi w górach...
...chcę się nimi wypowiadać. To jest to. I to nie jest kwestia duźej wysokości ani oślepiającego Słońca, ani biodra, które nie pozwoliło mi juź dojść ani metra wyżej, ani kolan, które nie chciały mi pozwolić na bezpieczne zejście - kondycja siadła. Do reszty.

Jednak umysł tłoczył strzałki w diagramie myślowym. W jaki sposób określić fotografią, kim jestem? W jaki sposób zaznaczyć czas, w jakim jestem, jak pokazać przestrzeń na jakiej żyję, jak to wpleść ludzi, których obecność mnie określa? Nie jestem przecież raczej typem pustelnika. To ludzie i otoczenie kreują mnie. to może straszne filozofowania, ale masz Czytelniku wybór, nie musisz czytać do końca. Kiedyś otoczenie kształtowało człowieka, aż w końcu to człowiek zaczął kształtować otoczenie. Analogia jest prosta: to ludzie, którzy są w różnych sytuacjach wokół mnie określają kim jestem. Bo przecież na pytanie kim jestem nie ma jednej odpowiedzi. To że pracuję jako grafik nie oznacza, że na pytanie kim jestem mogę odpowiedzieć, że jestem grafikiem. Z zawodu jestem grafikiem. Z zamieszkania jestem Oławianinem, z pochodzenia Polakiem ze wschodnimi korzeniami... z orientacji seksualnej jestem heteroseksualny, ze stanu cywilnego jestem mężem... etc, etc.

Ale na pytanie kim jestem nie mam odpowiedzi. Odpowiedzą to tym moje fotografie i ludzie, którzy na nich są. Wszyscy Ci, którzy zgodzą się stanąć na wprost przed obiektywem mojego aparatu, przekonani moim ułomnym wizerunkiem i towarzystwem życzliwej Gosi czy kolegi, który akurat pomaga nosić statyw czy kształtować blendą światło, że nie jestem zboczeńcem i nie będę potem wyklejć sobie sufitu nad łóżkiem ich wizerunkami i Bóg wie co robić.

Nie wiem jeszcze jak, ale wiem, czuję to, że ta droga może mi pomóc w określeniu się na prawdę, kim jestem. Już nie chcę męczyć świata o pozostałe pytania bez odpowiedzi. Wiem, że mi wystarczy to.

Teraz mogę zejść na chwilę ze szlaku, spożyć jajo na twardo (nie ma nic lepszego na szlaku) i może herbatkę? Jest schronisko na Śnieżniku, uwielbiam klimat schronisk. Na przykład za to:
...a tego nawet na allegro ciężko się doszukać. To mi przywołało wiele wspomnień. Wiem, w całym kraju była taka porcelana w każdym ośrodku FWP (pewnie też w okolicznych domach kucharek, pomywaczek itd). Ale miej więcej tu w pierwsze moje wakacje w górach w 1984 roku na takim talerzu maltretowałem parówkę nożem skutecznie zniechęcając innych wakacyjnych gości Lądka Zdrój do jedzenia:) Jeśli ktoś z nich to czyta, to teraz oficjalnie i publicznie za to przepraszam.

Tak czy siak ci goście sprzed prawie ćwieć wieku, jak i Wy, obecni czytelnicy moich wykwitów macie na mnie haka. Otóż jako jeden z nielicznych współczesnych polskich artystów napisałem Wam, z czym zwiążę najbliższe kilka miesięcy, może lat mojego życia twórczego. Potem nie będzie już tego jak odkręcić. Google trzyma kopię wszystkiego. Chciałbym, żeby to, co zostało założone, spełniło się. Chciałbym stworzyć przy pomocy przypadkowych ludzi obraz siebie. Chcę dać innym fotografom i ludziom o wyższej niż przeciętna wrażliwości obraz siebie, a tym, którzy tego nie widzą prosty i czytelny obraz po prostu wyrywkowo wybieranych ludzi żyjących w latach od do i żyjących na terenie stąd dotąd, czy po prostu sfotografowanych przez Lokalnego Artystę z Dolnego Śląska.

Wszystkie fotki w tym poście wykonała moja kochana żona Gosia, która właśnie w tej chwili męczy Sunię od 2 godzin skracając jej futro, gdyż wczoraj pies się troszkę w górach zmasakrował, a dziś gorąco i pies się męczy z kożuchem. Sunia wczoraj dała radę. W końcu przebiegła sumarycznie 32 razy więcej niż my:) chętnym przelicznik poślę na skypa:) Sunia spała po wycieczce ponad 24 godziny, w tym łącznie około godziny przerwy w śnie zrobiła sobie na potrzeby psie (jedzenie, picie itp). Ci, którzy ją znają wiedzą, że musiała być wykończona:)

2008/04/25

kończą czasy rodzinnych atelier

Codziennie niemal jadąc ulicą Opolską we Wrocławiu mijam kamienicę (w okolicy pętli tramwaju nr 5), w oficynie której znajduje się stary zakład fotograficzny p. Kelementyny Szubert. Za samo imię oddałbym jej swoje najcenniejsze negatywy do wywołania. Nie wiem dlaczego, ale takie zakłady budzą we mnie jakiś szczególny rodzaj zaufania. A nawet jak porysuje te negatywy, to nic się nie stanie, przecież one wywoływały się w maszynie, która wywołuje w miesiącu może z 5 filmów. Ale może nie. Nie wiem, bo nie byłem w nim. I chyba nie chcę wchodzić. Wolę trwać w wyobrażeniu, że za ladą stoi miła, starsza osoba, że wszędzie unosi sie zapach tiosiarczanu i na ścianie wiszą zdjęcia, które wykonywane są w mini atelier, że w kącie śpi sobie stary szorstkowłosy jamnik, który na widok każdego klienta cicho mruknie i kilka razy od niechcenia stuknie merdającym ogonem w futrynę ze świerkowych desek.

Wizyta u fotografa kiedyś była wydarzeniem, choćby z samego tego, że towarzyszyła ważnym wydarzeniom w życiu człowieka: chrzciny, komunia, ślub, kolejne rocznice, rzadziej fotografie na pożegnanie się ze światem. Czasem ktoś wpadał na pomysł, by iść i u fotografa wykonać portret, by wysłać go bliskiej osobie, wszystko otoczone magią, zapachem, ciszą i brzdękiem metalowych sprężynek i zapadek w aparacie. Terminy po 2 tygodnie. Każda kopia traktowana z namaszczeniem, każda była ważna, często sygnowana odwrocie nazwą zakładu. (no, może sięgnąłem już za daleko).

Tu w swoim stylu powinienem napisać, jak źle jest teraz. Spokojnie, co ma wisieć nie utonie. Wiemy wszyscy, że tak już nie ma, że nie ma zakładów (w Oławie - rodzinnym mieście Lokalnego Artyzmu - zakład p. Silskiego, pierwszy czynny po wojnie zamienił się na komercyjną lodziarnię - komercyjną, bo z jakimiś przemysłowymi lodami), że nie ma tradycji fotografowania, wiemy, że cyfra zabiła ducha rodzinnych albumów, które ustąpiły miejsca urządzeniom podpinanym pod telewizor, Google Picasa, blogi, łebsajty itp. O, zapomniałem o telefonach komórkowych.

Wielu fotografów teraz narzeka, że rynek fotografii kuleje, bo "za komuny" nikt o niego nie zadbał. Uważam, że się mylą. właśnie "za komuny" fotografia miała wartość i była szansa właśnie wtedy uświadomić masowemu odbiorcy wagę obrazu fotograficznego i można było właśnie wtedy zadbać o to, by teraz małe studia rodzinne istniały. Nie. Teraz fotografia jak już opuszcza cyfrowy nośnik i trafia na papier, to nie w jakimś pachnącym magią miejscu, tylko w sklepie przy okazji kupowania proszku do prania, przy okazji zakupów przez sieć, przy okazji bez okazji. To smutne, bo sami zdeprecjonowaliśmy wartość obrazu, którym w większości żyjemy.

Gdy około 1998 roku zaczynałem "karierę" zawodowego grafika, fotograf był kimś. Za byle packshot kasował górę pieniędzy, a traktowany był jak świętość przez swoich klientów, bo było ich mało (fotografów). Później pojawiła się cyfra. I to nie ona zawiniła, ale Ci fotografowie, którzy nagle chcieli walczyć z innymi cenami. I tak cena głupiego packshotu spadła o 90% - bo teoretycznie nie ma żadnych kosztów wytworzenia fotografii. I podkreślam, to nie nowe medium zawiniło, tylko operator. Co dziwaczniejsi nabywcy stwierdzili, że mogą sobie sami robić każdą niemal fotografię (no przecież mój Sony Cyberszot ma XXXmln pixeli!), ale to już minęło. Ale pojawili się amatorzy i sztoki za 0.25$ za fotkę. I tak doczekaliśmy czasów, że fotografia komercyjna w dobrym wykonaniu dalej kosztuje dużo i towarzyszy drogim markom, a wiele tych średnich i tanich używa knotów.

Pytam zatem, jak zwykły człowiek karmiony setkami tanich obrazków dziennie ma mieć świadomość, że fotki z telefonu komórkowego nie postawi na kominku i za 25 lat, kiedy jego potomek przyjdzie do dziadka z własnym potomkiem, to co mu pokaże?? Motorolę V3??

2008/04/23

23 kwietnia - oświecony, czyli kontrą zza pleców prosto w twarz

W czasach, gdy wodzem narodu był sir Wojciech Jaruzelski czułem dumę. Byłem szczęśliwy, że posiadałem imię wodza, zwierzchnika, jeden grzyb. Dodatkowo zazdrościłem swojemu Tacie, że jest Jerzym, a jak powszechnie wiadomo wiele osób dzisiaj się upije w związku ze znaniem się z Wojtkami i Jurkami. Ja się napiję podwójnie. W dowodzie mam Wojciech Jerzy... Tak czy siak dotarła do mnie pewna życiowa prawda (choć przerażenia u mnie ona nie budzi): nadchodzi trzydziestka. Tak, za 8 miesięcy zakończę (mam nadzieję) kolejną dekadę życia. Jak zwał, tak zwał, zrozumiałem, dlaczego dzieci obchodzą urodziny, a dorośli imieniny. Dzieci chcą być jak najszybciej się zestarzeć, dorośli najlepiej by chcieli zdziecinnieć (no, wielu, których znam, doskonale się to udaje, ale mają strasznie mało fajnie w życiu). Pierwsze jest nieuchronne, ale będąc dzieckiem człowiek nie zauważa prędkości czasu, a jak już jest starszy, to nie zauważa, kiedy się kończy.

Tak czy siak pora na celebrowanie imienin. Zawsze lepsze krojenie tortu z imieniem, niż odcinanie kolejnej porcji cyferblatu. Mentalnie jest to usprawiedliwione. Ponieważ mało ludzi już pamięta o imieninach Wojciechów, chciałem pozdrowić Wojciecha Jaruzelskiego, Wojciecha Manna, Wojciecha tego od piosenek nie, bo go nie lubię (Młynarski) bo nie lubię jego córy. Z Jerzych życzę samego dobrego Jerzemu Lewczyńskiemu, za normalność.

2008/04/22

można się było spodziewać...

Jak zapewne drogi Czytelniku udało Ci sie przeczytać w jednym z wcześniejszych postów i na bannerze w górnej części strony, Lokalny Artysta był kompletnie "nakręcony" na koncert legendarnej niemieckiej formacji Einstürzende Neubauten. Był post o tym, że będą, był o tym, że mam bilet.

Teraz post o tym, czego można było się spodziewać, co się ziściło, a co nie. Można by dodać, że to suma zysków i strat, ale tak nie było.

Nie było strat poza kilkoma kroplami krwi, które z L.A. wyssały komary, bo oczywiście polski organizator nie był w stanie dotrzymać godziny wejścia na salę. Zamiast wejść o 19.00 (wg planu) wyszła godzina 21.00 z minutami. Nie było by komarów, gdyby się nie okazało, że pewnie sprzedano zbyt mało biletów, by organizować koncert we wcześniej zakładanym miejscu, czyli Stodole (Warszawa) i imprezę przeniesiono do klubu Progresja na Bemowie, czyli końcu świata.

Plusem było to, że można było nabyć piwo, minusem to, że w sali można było palić. Piwo nikomu nie przeszkadzało, bo na taki koncert nie przychodzi się po to, by kompletnie się "zalać". Ale dla wielu ten trunek ułatwia percepcję. Tak czy siak, gdy na scenie śpiesznie zjawili sie muzycy, gdy wszystko się zaczęło, okazało się, że piwo w dużej ilości będzie jednak potrzebne. Obsługa nagłośnienia (z naklejek na sprzęcie wyczytałem, że to polska ekipa) dała ciała. Einstürzende Neubauten grają muzykę, która wymaga - mimo ogromnej ilości hałasu - niesamowitej precyzji. Panowie za konsolami postanowili jednak wnieść swój wkład w muzyczną legendę i słuchać się nie dało. Sami muzycy już mieli tego dość, jednak całe szczęście to dobrzy ludzie i nie zmanierowani artyści, więc obrócili sprawę w żart. Ale gdyby to była Edyta Górniak...

Tyle narzekania. Koncert sam w sobie, jego prowadzenie jak i sam dobór utworów był rewelacyjny. Blixa jest znany z dobrej interakcji z publicznością, nawet gdy ktoś jednak przegnie z alkoholem, co też miało miejsce. Może wydawać się, że to zbyt mało słów "in plus", ale co tu pisać? Zespół po prostu jest doskonały, w doskonałej formie, muzyka stała się mniej szalona, ale pamiętać trzeba, że oni już nie muszą eksperymentować, tylko na bazie wcześniejszych (już blisko 30 lat) doświadczeń mogą tworzyć coś, co dalej wyznacza nowe nie tyle standardy, co progi, dając do zrozumienia, że ich muzyka cały czas "pracuje" i ciężko, na prawdę ciężko będzie innym ich pobić.

Tym bardziej po koncertowym wykonaniu "Let's Do It A Dada" jak i "Nagorny Karabach" czy "Unvollstaendigkeit". O pozostałych nie wspomnę.

Dzięki takiej postawie trudno ich jest jednoznacznie zakwalifikować do konkretnego nurtu, tak jak na początku działalności, a przypięcie etykiety: alternatywa - jest bez sensu, bo to spłaszcza rozumienie. to po prostu Einstürzende Neubauten.

Ale już po koncercie. Zapis trasy na zdjęciu. Zapis wszystkiego, co się działo od niedzieli 20 kwietnia do poniedziałku 21 kwietnia.

Dziękuje Pawłowi O. Falenickiemu za pomoc w realizacji nakoncertwyjścia.




2008/04/18


Lokalny Artysta generalnie ma problemy z muzyką. W młodości szargała nim nieodparta chęć zawojowania sceny muzycznej, choć wrodzony brak rytmu już wcześniej ujawnił się w jego życiu. Ilekroć próbował swoich sił chcąc wydobyć jakieś brzmienie z dowolnego instrumentu, tyle razy tracił przyjaciół. W końcu dotarło do niego, że muzykiem być nie może. I raczej nigdy nie będzie. Śpiew też mu nie wychodził, ale tu akurat śpiewa podczas podróży (samotnych), co mogą zweryfikować mijani kierowcy innych aut.

Lokalny Artysta ma jednak muzykę w sobie i życie bez niej było by może nie pozbawione sensu, ale na pewno było by nudniejsze. L.A. nie jest też melomanem, po prostu lubi muzykę i ma swoje typy, które w domowej płytotece mają ciepłe miejsce.

Ostatnio dzięki osobom trzecim wpadła mu w ciekawe światła ręce płyta autorów: Burnt Friedman; Jaki Liebezeit zatytułowana: Playing Secret Rhythms. Okładka jest na górze tego postu.

Jak się okazało - choć panowie Ci nie byli mi znani w sensie postaci - dźwięki odnalazły się na jednej z płyt Davida Sylviana.

Piękna rzecz, minimalistyczne dźwięki połączone z klimatycznym ambientem, długie rozmarzone utwory czasem okraszone niby niedbałą gitarą przeplatającą się z dzwonkami i odgłosami ulicy. Coś doskonałego. Myślę, że to dobry "aperitif" przed najbliższą niedzielą, zwaną dalej Wielką, gdyż o 19.30 w Warszawie zagra Einstuerzenden Neubauten, którzy z ostrego i dość inwazyjnego industrialu (dość szaleńczego) przeszli w spokojną fazę delikatnej, lecz wciąż nieprzewidywalnej ciągłości dźwięków.

I L.A. tam będzie.

20cm nad ziemią.


2008/04/11

Artysta czasem pojawia się w toalecie.

To pierwszy taki manifest w historii lokalnej sztuki. Lokalny Artysta tym razem podjął trudne zadanie konfrontacji małomiasteczkowej wiedzy na temat Sztuki i Artystów. Jednak sprawa jest zbyt kontrowersyjna, by mógł ukazać w pełni swoją twarz.

Po kilkudziesięciu już latach życia doszedł do takich wniosków, że żyjemy w społeczeństwie "Sztukofobii", która objawia się przez lęk przed tym, czego ludzie się boją.

Oto kilka przykładów z życia.

1. Artyści śmierdzą, bo się nie myją, prowadzą rozwiązły tryb życia, a woda jako byt filozoficzny nie może być skażona ich cielesnością, bo to zmyje im ich imidż. Dowód: tak w rzeczy samej jest. Ale zauważyłem, że to jest generowanie odgórnie przez samych artystów. Chęć do manifestacji swojej odrębności i indywidualności jest tak wielka, że najlepiej w czystym i higienicznym społeczeństwie najlepiej być brzydkim, śmierdzącym i nosić ubłocone butki. Dlaczego? Bo co, do sklepu ma iść artysta?? Nigdy. Ja noszę czyste i markowe buty. Artystą nie zostanę. Ale jestem brzydki, więc jest szansa.

2. Artysta musi wyglądać artystycznie. Nie ma mowy i wtopieniu się w tłum, nie ma mowy o standardowym wyglądzie. Musi być emo. Kolega właśnie u mnie był i w związku z tym, że musiał na zlecenie być na żywo w pewnym reality show we Wrocławiu, musiał się tam udać ze sprzętem i pan od reżyserii jak go zobaczył, to kazał mu wyglądać bardziej artystycznie. Czyli jak?

3. Nie mam na to dowodów, ale dziwi mnie to, że jeszcze nie ma w ludziach odruchu ataku na artystę, bo to może być skrytopedofil. Ale już to się zmienia. Myślę, że więcej oszołomów w polityce (a rodzą się, oj rodzą) i będziemy mieli internowania itp. Wyobraźcie sobie rozmowę dwóch internowanych artystów:
- Za co siedzisz?
- Za fotografię nagiej dziewczyny w lesie, a ty?
- Ja za rzeźbę owcy na ołtarz w Licheniu, bo była wygolona...

4. Marketingowcy strasznie lubią artystyczne rzeczy. Szczególnie meble z IKEA i klub Cynamon. Artystyczne są także auta Infinity i noże ceramiczne (kuchenne) marki Kyocera po 2000zł za nóż, który w instrukcji ma napisane, że nie można nim kroić niczego, poza masłem (ciepłym). Ale jest najostrzejszy. Z kolei zawsze marketingowiec wie, co jest bardziej artystyczne lub inspirujące.

5. Zaczynam bać się siebie jako artysty, nie wiem, kiedy dojdę do momentu, gdy uświadomię sobie, że nie mam medium, które w pełni wyrazi mnie? Może konceptualiści mieli rację, że liczy się myśl, a reszta to gruzy. Zaczynam się martwić o to, że sztukę zaczynają tłumaczyć. Tłumaczyć nie znaczy rozumieć. Ludziom.

Może lepiej założyć żółte buty, zielone spodnie i mieć dziury na pośladkach i powiesić się na bilbordzie? Oczywiście wisieć tak długo, żeby zacząć śmierdzieć. Bo bez smrodu nie ma sztuki. I dziwnie wyglądać. Tylko jak?

2008/04/08

TikTak byłby dobrym tytułem, ale czy na pewno...

Lokalny Artysta tym razem mierzy się z problemem Czasu. Tym razem w kompletnej intymności, tylko L.A. i Widz. Bez mediów. Niedzielny poobiedni spacer po Ikei potrafi zaskoczyć natchnieniem. Generalnie całe to badziewie, które tam można kupić egzystuje wyłącznie na potrzeby czasu. Wszystko w tym sklepie jest poddane czasowi i zasadzie: Czas to pieniądz. Nie dość, że w minimalnym czasie klient ma przejść przez cały sklep, to w tym minimalnym czasie i oczywiście szybko ma się zdecydować na zakup serii bibelotów do wyposażenia jest gniazdka, które przecież też rodziło się w określonym czasie - częściej długo płynącym jak wynika z subiektywnego wrażenia przemijania czasu.

Opakowania produktów są przemyślane w taki sposób, by ich układanie i pobieranie z palet zajmowało mało czasu, montaż dostarczonymi narzędziami oszczędza nam czasu na poszukiwaniu odpowiednich narzędzi w domu, a wiemy w większości, że tracimy na to dużo czasu, bo ten mały imbus, co zawsze szczypał w tyłek na kanapie nagle - choć był tu wczoraj - zniknął. Przy kasie widzimy tabliczkę: proszę ułożyć produkty kodami kredkowymi w stronę kasjera, to zaoszczędzi czasu i ułatwi obsługę. Ale po co, może ja się nie chcę spieszyć, chcę iść powoli, ale tłum za mną prze do przodu i nie ma czasu, zresztą szkoda go na szukanie lampy za 39.90zł czy za 24,99. Jeden grzyb, i tak świeci.

Koniec końców wychodzę ze sklepu z oszczędności czasu nabywając serię rzeczy potrzebnych i tzw. gratów, z blatem biurka odebranym z oszczędzającego czas magazynu samoobsługowego, kasjerka już szybko skasowała i do auta. W aucie dla szybszej obsługi łatwego układania złożyłem tylną kanapę, by zmieścić obszerny blat biurka. Wracam do domu przyklejoną do marketu autostradą, oczywiście szybciej, bo nie 90 km/h, a 130 km/h, wszystko dla czasu, który poświęciłbym na stanie w korkach jadąc krótszą drogą do domu. W domu czeka walizka z akku, nogi czekają, blat czeka, W blacie dziura, bo L.A. jest półślepy. To nie była rysa na kartonowym opakowaniu. To była spodnia część blatu. No i trudno. I tak czas tego blatu będzie niezbyt długi.

Całe szczęście mam blisko do kontenera na śmieci. Zaoszczędzę sobie czas na jego "w-szybkim-czasie" wyrzucenie.


Wasz L.A.