2013/09/23

weekend w lesie













W weekend łaziłem z synami po lesie. Dokładnie jeden z nich chodził, drugi był noszony. Starszy zadaje dużo pytań i ja jego stan bycia kosmitą, którego wszystko interesuje i nie można zbyć pytania byle głupotą, bardzo lubię. I co ja mam mu powiedzieć, gdy pyta, dlaczego w lesie leżą butelki? Opony? 

Chodziliśmy po czterech różnych lasach. Śmieci są świeże. Pękam ze śmiechu, gdy czytam w sieci, że to dowód na to, że wywóz śmieci jest za drogi, że jest bieda. Przecież widzę, jakie to śmieci. To nie są puszki po konserwach, tylko folie po telewizorach, drogie opony, drogie papierosy, alkohole, pieluchy, odpady sklepowe, masa części karoserii aut. 

Wstyd mi przed dzieckiem.

2013/09/17

Spacer po hucie



W Stroniu Śląskim jest huta szkła. Nie chodzi mi o hutę jako formę prawną, ale jako obiekt (gdyby ktoś z działu PR miał się przyczepić). O samej sytuacji firmy można znaleźć informacje, o jej niemal dwustuletniej historii - również. Dla mnie niesamowite jest to, jak tam tworzą się krajobrazy. Dla mnie, dla człowieka z równin, góry są czymś świętym, nie do ruszenia i zawsze obiekty przemysłowe w górach są dla mnie mega kontrastem, który bardzo lubię. Do tego po większej części zakładu można teraz wejść i sobie spokojnie pospacerować.

2013/09/16

weekend bez roweru = picie do rana i głupie kawały oraz zakupy na smutno


Siódma osoba, którą najdłużej znam w życiu, a jednocześnie mój najlepszy kumpel z dzieciństwa właśnie się ożenił. Bardzo dobra impreza wyszła w obiekcie, który musiał odwiedzić Filip Springer w czasie prac nad Wanną z kolumnadą. W każdym razie okazało się, że nie tylko z kolarstwem jest co raz lepiej, ale że i pici mi wychodzi. Rano wstałem rześki, żona zawiozła mnie na komendę poprosiłem o sprawdzenie siebie alkomatem: 0.0. Spokojnie mogłem prowadzić, ale nie miałem pewności, czy to dobre samopoczucie to jakiś pijacki optymizm, czy faktycznie tak mało piję. Bo ja faktycznie bardzo mało piję.


Wracając piękną drogą z Lądka Zdroju przez Przełęcz Lądecką do Travny/Javornika, pomyślałem, że pokażę rodzinie trasę, na której się ścigałem tydzień wcześniej. Skoro taki weekend bez roweru to może chociaż wspominki. Wspominki zaszły znacznie dalej, gdy sklepie w Vidnavie trafiłem to, co powyżej. Opakowanie niemal się nie zmieniło, nie licząc tych żółtych fal (kiedyś, za komuny, nawet w Czechosłowacji produkty nie musiały między sobą walczyć o względy klienta). Taka historia, że te Araszidky to był u nas rarytas. W 1982 roku, gdy właśnie skończyłem 3 lata, wylądowałem w szpitalu na kilka tygodni. Pamiętam dokładnie, że personel pielęgniarski nie miał ze mną lekko. Na przykład codziennie musieli mi pobierać do badania krew i mocz. A trzylatek niespecjalnie chętnie sika prosto do probówki. Wtedy była gruba komuna, w sklepach nic, a moja mama jakimś cudem wyczarowywała mi wysokobiałkowe rarytasy - słodki twaróg z czekoladą i rodzynkami, bo lekarze to zalecali. A jak mama wyszła, to pielęgniarka mi zawinęła ten frykas, powiedziała, że mi przecież nie wolno. Tego samego dnia widziałem, jak to jadła (na oddziale ściany były oszklone, więc widać było dyżurkę). W odwecie ja i moja koleżanka (Wiesia) zrobiliśmy jej nalot na pokój pielęgniarski (miały działający telewizor, a świetlicowy nie działał). Oczywiście na stoliku było dużo wotywnych fantów spożywczych - żelmiśki i Araszidky. Zjedliśmy wszystko i zostaliśmy na koniec nakryci na spożywaniu. Z sinymi tyłkami, ale dumni garowaliśmy w szpitalu aż do wypisu. Co śmieszne - w nocy po weselu śniło mi się, że słuchając Enjoy the Silence Depeche Mode płakałem, bo przypomniało mi się, jak tego słuchałem jako wczesny nastolatek. Taki psikus.

2013/09/09

Szosą w Czechy w imię czego?



Sam wyścig opisałem na blogu poświęconym szosie, natomiast tu trochę inna relacja. Jak już wczoraj jechałem sobie sam ten wyścig, to - patrząc na to dzisiaj z wygodnego fotela - działy się ze mną rzeczy dość dziwne. Wahania nastroju: albo oglądanie widoków, albo łapanie powietrza i motywacji, żeby kręcić mocniej i szybciej. Jak nadchodził kryzys, to przypominałem sobie jakieś mądre historie z O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Murakamiego i - o dziwo - jakoś szło lepiej. Co lepsze - kiedy zwolniłem trochę, bo na początku nieco za mocno się wypaliłem - zacząłem na podjazdach dojeżdżać tym, co przy zjeździe mi zwiali. Nie tak dużo ich było, ale byli. Na finalnym podjeździe, na który strach się patrzeć, dojechałem jeszcze jednego człowieka, ale tak mi zaschło w ustach, że zamiast go wyprzedzić i wpaść na linię mety przed nim - wolałem sięgnąć po bidon i pozbyć się uczucia zeszkliwionej jamy ustnej. Tak sobie pomyślałem, że temu znacznie starszemu ode mnie człowiekowi (miał ponad 50 lat, dwie kategorie wyżej ode mnie) było by chyba przykro, gdybym go objechał na finiszu. Spojrzałem na stoper i pomyślałem, że te 10 sekund mi życia nie zmieni, a za rok przygotuję się jeszcze ciut lepiej i nie będę odcinać sobie jednego zawodnika na tym podjeździe, tylko może całą grupę. W ogóle w czasie takiego mega zmęczenia, kiedy każdy ruch nogą autentycznie boli, klatka piersiowa jest jakby rażona prądem, to dzieją się rzeczy dziwne. Od natłoku myśli, który przeszkadza (bo mi na rowerze w pięknym anturażu ciężko jest się skupić, przecież tyle ładnego wokół), po absolutne skupienie, kiedy już jest moment, że niemal nie można dalej, ale jakoś jadę. Powtarzam sobie w głowie, że ból jest wyborem i kręcę dalej. Niesamowity jest też doping z zewnątrz. Nawet od zawodników, którzy już skończyli trasę i nawołują do kręcenia, kiedy oni już na pełnym luzie zjeżdżają sobie z góry. Albo goście na mecie. Wszystko ma znaczenie. Meta przejechana, a ja czuję się jak autentyczny bohater, jakbym zrobił coś ponad siły. Nigdy nie miałem takiego odczucia w jakiekolwiek innej dziedzinie życia. Zawodowo - to zwykle praca zespołowa i za kasę, więc o przeżycie, nie jakieś inne wartości. Poród na przykład - jak niektóre pary (faceci w nich) mówią, że "jesteśmy w ciąży", albo "rodzimy". Jakaś paranoja. Facet, choćby się naćpał szamańskimi ziołami, że jego empatia sięgnie kosmosu, to i tak nie poczuje porodu tak, jak rodząca kobieta. Duma z dziecka, duma z dzieła - wszystko jest zasługą nie tylko swoją, bo dziecko samo przecież też pracuje nad sobą, w fotografii zawsze był u mnie jakiś kompromis. W takim wyścigu byłem tylko ja, moje ciało i czasem wariująca świadomość. No i trasa.

2013/09/01

Inwazja Szosowa na Saksonię.


Tak się w sumie dzisiaj śmiałem sam do siebie. Miałem rano chwilę wolnego, więc co Polak uzależniony od szosy może robić w Niemczech w 74 rocznicę wybuchu wojny? Inwazję! Było srogo. Niby nieco ponad 90 km, ale były ciężkie podjazdy i takie śmieszne niemieckie znaki drogowe "Strasen Schaden" czyli "Nawierzchnia uszkodzona", co wcale nie znaczy dla szosowego tyłka to samo, co u nas. U nas bowiem... każdy wie, że ten znak jest stawiany w momencie, gdy asfaltu już nie ma. Niemcy w moich oczach strasznie dramatyzują w tej kwestii. Było cudnie.
Przy drodze 97 stoi pomnik z 1740 roku upamiętniający zabicie ostatniego wilka w Saksonii. 

Strasen Schaden. Ja bym im pokazał sztrasen szaden.

Aż żal było cisnąć.

Proszę, śledzę po-pruskie pomniki upamiętniajace poległych w I Wojnie Światowej. A tu nówka nie ruszony. Jeden z wielu. 

Angela w krzakach. 


Taki podjazd. 





Mój Syn mi powiedział: Tato, fajny ten żwir, nie wsypuje się do butów i nie ma tu petów. Wie to czterolatek.


Nie ma co. Blitzkieg był - błyskawiczny podbój, tym razem z GPSem, więc się udało. Oczywiście miałem lepszy tekst w głowie, ale jestem zazmęczony. Szeroka relacja jutro na szosowaszosa.blogspot.com

W głowie dzisiaj było to - można klikać śmiało, to jeden z niewielu normalnomelodycznych utworów tej grupy: http://www.youtube.com/watch?v=gaoK9QMxBw4

Rada - jak masz czas i dowolny rower i nie chcesz koniecznie razem z tłumem snuć się po Zwinger - jedź na północ od Drezna - Weixdorf, Hermsdorf i okolica. Każdy rowerzysta na każdym rowerze będzie przeszczęśliwy.