Codziennie niemal jadąc ulicą Opolską we Wrocławiu mijam kamienicę (w okolicy pętli tramwaju nr 5), w oficynie której znajduje się stary zakład fotograficzny p. Kelementyny Szubert. Za samo imię oddałbym jej swoje najcenniejsze negatywy do wywołania. Nie wiem dlaczego, ale takie zakłady budzą we mnie jakiś szczególny rodzaj zaufania. A nawet jak porysuje te negatywy, to nic się nie stanie, przecież one wywoływały się w maszynie, która wywołuje w miesiącu może z 5 filmów. Ale może nie. Nie wiem, bo nie byłem w nim. I chyba nie chcę wchodzić. Wolę trwać w wyobrażeniu, że za ladą stoi miła, starsza osoba, że wszędzie unosi sie zapach tiosiarczanu i na ścianie wiszą zdjęcia, które wykonywane są w mini atelier, że w kącie śpi sobie stary szorstkowłosy jamnik, który na widok każdego klienta cicho mruknie i kilka razy od niechcenia stuknie merdającym ogonem w futrynę ze świerkowych desek.
Wizyta u fotografa kiedyś była wydarzeniem, choćby z samego tego, że towarzyszyła ważnym wydarzeniom w życiu człowieka: chrzciny, komunia, ślub, kolejne rocznice, rzadziej fotografie na pożegnanie się ze światem. Czasem ktoś wpadał na pomysł, by iść i u fotografa wykonać portret, by wysłać go bliskiej osobie, wszystko otoczone magią, zapachem, ciszą i brzdękiem metalowych sprężynek i zapadek w aparacie. Terminy po 2 tygodnie. Każda kopia traktowana z namaszczeniem, każda była ważna, często sygnowana odwrocie nazwą zakładu. (no, może sięgnąłem już za daleko).
Tu w swoim stylu powinienem napisać, jak źle jest teraz. Spokojnie, co ma wisieć nie utonie. Wiemy wszyscy, że tak już nie ma, że nie ma zakładów (w Oławie - rodzinnym mieście Lokalnego Artyzmu - zakład p. Silskiego, pierwszy czynny po wojnie zamienił się na komercyjną lodziarnię - komercyjną, bo z jakimiś przemysłowymi lodami), że nie ma tradycji fotografowania, wiemy, że cyfra zabiła ducha rodzinnych albumów, które ustąpiły miejsca urządzeniom podpinanym pod telewizor, Google Picasa, blogi, łebsajty itp. O, zapomniałem o telefonach komórkowych.
Wielu fotografów teraz narzeka, że rynek fotografii kuleje, bo "za komuny" nikt o niego nie zadbał. Uważam, że się mylą. właśnie "za komuny" fotografia miała wartość i była szansa właśnie wtedy uświadomić masowemu odbiorcy wagę obrazu fotograficznego i można było właśnie wtedy zadbać o to, by teraz małe studia rodzinne istniały. Nie. Teraz fotografia jak już opuszcza cyfrowy nośnik i trafia na papier, to nie w jakimś pachnącym magią miejscu, tylko w sklepie przy okazji kupowania proszku do prania, przy okazji zakupów przez sieć, przy okazji bez okazji. To smutne, bo sami zdeprecjonowaliśmy wartość obrazu, którym w większości żyjemy.
Gdy około 1998 roku zaczynałem "karierę" zawodowego grafika, fotograf był kimś. Za byle packshot kasował górę pieniędzy, a traktowany był jak świętość przez swoich klientów, bo było ich mało (fotografów). Później pojawiła się cyfra. I to nie ona zawiniła, ale Ci fotografowie, którzy nagle chcieli walczyć z innymi cenami. I tak cena głupiego packshotu spadła o 90% - bo teoretycznie nie ma żadnych kosztów wytworzenia fotografii. I podkreślam, to nie nowe medium zawiniło, tylko operator. Co dziwaczniejsi nabywcy stwierdzili, że mogą sobie sami robić każdą niemal fotografię (no przecież mój Sony Cyberszot ma XXXmln pixeli!), ale to już minęło. Ale pojawili się amatorzy i sztoki za 0.25$ za fotkę. I tak doczekaliśmy czasów, że fotografia komercyjna w dobrym wykonaniu dalej kosztuje dużo i towarzyszy drogim markom, a wiele tych średnich i tanich używa knotów.
Pytam zatem, jak zwykły człowiek karmiony setkami tanich obrazków dziennie ma mieć świadomość, że fotki z telefonu komórkowego nie postawi na kominku i za 25 lat, kiedy jego potomek przyjdzie do dziadka z własnym potomkiem, to co mu pokaże?? Motorolę V3??
Wizyta u fotografa kiedyś była wydarzeniem, choćby z samego tego, że towarzyszyła ważnym wydarzeniom w życiu człowieka: chrzciny, komunia, ślub, kolejne rocznice, rzadziej fotografie na pożegnanie się ze światem. Czasem ktoś wpadał na pomysł, by iść i u fotografa wykonać portret, by wysłać go bliskiej osobie, wszystko otoczone magią, zapachem, ciszą i brzdękiem metalowych sprężynek i zapadek w aparacie. Terminy po 2 tygodnie. Każda kopia traktowana z namaszczeniem, każda była ważna, często sygnowana odwrocie nazwą zakładu. (no, może sięgnąłem już za daleko).
Tu w swoim stylu powinienem napisać, jak źle jest teraz. Spokojnie, co ma wisieć nie utonie. Wiemy wszyscy, że tak już nie ma, że nie ma zakładów (w Oławie - rodzinnym mieście Lokalnego Artyzmu - zakład p. Silskiego, pierwszy czynny po wojnie zamienił się na komercyjną lodziarnię - komercyjną, bo z jakimiś przemysłowymi lodami), że nie ma tradycji fotografowania, wiemy, że cyfra zabiła ducha rodzinnych albumów, które ustąpiły miejsca urządzeniom podpinanym pod telewizor, Google Picasa, blogi, łebsajty itp. O, zapomniałem o telefonach komórkowych.
Wielu fotografów teraz narzeka, że rynek fotografii kuleje, bo "za komuny" nikt o niego nie zadbał. Uważam, że się mylą. właśnie "za komuny" fotografia miała wartość i była szansa właśnie wtedy uświadomić masowemu odbiorcy wagę obrazu fotograficznego i można było właśnie wtedy zadbać o to, by teraz małe studia rodzinne istniały. Nie. Teraz fotografia jak już opuszcza cyfrowy nośnik i trafia na papier, to nie w jakimś pachnącym magią miejscu, tylko w sklepie przy okazji kupowania proszku do prania, przy okazji zakupów przez sieć, przy okazji bez okazji. To smutne, bo sami zdeprecjonowaliśmy wartość obrazu, którym w większości żyjemy.
Gdy około 1998 roku zaczynałem "karierę" zawodowego grafika, fotograf był kimś. Za byle packshot kasował górę pieniędzy, a traktowany był jak świętość przez swoich klientów, bo było ich mało (fotografów). Później pojawiła się cyfra. I to nie ona zawiniła, ale Ci fotografowie, którzy nagle chcieli walczyć z innymi cenami. I tak cena głupiego packshotu spadła o 90% - bo teoretycznie nie ma żadnych kosztów wytworzenia fotografii. I podkreślam, to nie nowe medium zawiniło, tylko operator. Co dziwaczniejsi nabywcy stwierdzili, że mogą sobie sami robić każdą niemal fotografię (no przecież mój Sony Cyberszot ma XXXmln pixeli!), ale to już minęło. Ale pojawili się amatorzy i sztoki za 0.25$ za fotkę. I tak doczekaliśmy czasów, że fotografia komercyjna w dobrym wykonaniu dalej kosztuje dużo i towarzyszy drogim markom, a wiele tych średnich i tanich używa knotów.
Pytam zatem, jak zwykły człowiek karmiony setkami tanich obrazków dziennie ma mieć świadomość, że fotki z telefonu komórkowego nie postawi na kominku i za 25 lat, kiedy jego potomek przyjdzie do dziadka z własnym potomkiem, to co mu pokaże?? Motorolę V3??
2 comments:
Jedna z Twoich najlepszych notek. Widać jak działa nostalgia za czasami dzieciństwa. Czuję to samo, ale ja nawet nie odróżnię Motoroli V3 od V2...Niech żyje papier barytowy !
Pozdrawiam srdecznie, Cezary
Uważam, że medium czy forma nie są najważniejsze. Liczy się treść, przekaz fotografii. Niech żyje papier barytowy, ale i niech żyją pixele.
Post a Comment