2013/09/09

Szosą w Czechy w imię czego?



Sam wyścig opisałem na blogu poświęconym szosie, natomiast tu trochę inna relacja. Jak już wczoraj jechałem sobie sam ten wyścig, to - patrząc na to dzisiaj z wygodnego fotela - działy się ze mną rzeczy dość dziwne. Wahania nastroju: albo oglądanie widoków, albo łapanie powietrza i motywacji, żeby kręcić mocniej i szybciej. Jak nadchodził kryzys, to przypominałem sobie jakieś mądre historie z O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Murakamiego i - o dziwo - jakoś szło lepiej. Co lepsze - kiedy zwolniłem trochę, bo na początku nieco za mocno się wypaliłem - zacząłem na podjazdach dojeżdżać tym, co przy zjeździe mi zwiali. Nie tak dużo ich było, ale byli. Na finalnym podjeździe, na który strach się patrzeć, dojechałem jeszcze jednego człowieka, ale tak mi zaschło w ustach, że zamiast go wyprzedzić i wpaść na linię mety przed nim - wolałem sięgnąć po bidon i pozbyć się uczucia zeszkliwionej jamy ustnej. Tak sobie pomyślałem, że temu znacznie starszemu ode mnie człowiekowi (miał ponad 50 lat, dwie kategorie wyżej ode mnie) było by chyba przykro, gdybym go objechał na finiszu. Spojrzałem na stoper i pomyślałem, że te 10 sekund mi życia nie zmieni, a za rok przygotuję się jeszcze ciut lepiej i nie będę odcinać sobie jednego zawodnika na tym podjeździe, tylko może całą grupę. W ogóle w czasie takiego mega zmęczenia, kiedy każdy ruch nogą autentycznie boli, klatka piersiowa jest jakby rażona prądem, to dzieją się rzeczy dziwne. Od natłoku myśli, który przeszkadza (bo mi na rowerze w pięknym anturażu ciężko jest się skupić, przecież tyle ładnego wokół), po absolutne skupienie, kiedy już jest moment, że niemal nie można dalej, ale jakoś jadę. Powtarzam sobie w głowie, że ból jest wyborem i kręcę dalej. Niesamowity jest też doping z zewnątrz. Nawet od zawodników, którzy już skończyli trasę i nawołują do kręcenia, kiedy oni już na pełnym luzie zjeżdżają sobie z góry. Albo goście na mecie. Wszystko ma znaczenie. Meta przejechana, a ja czuję się jak autentyczny bohater, jakbym zrobił coś ponad siły. Nigdy nie miałem takiego odczucia w jakiekolwiek innej dziedzinie życia. Zawodowo - to zwykle praca zespołowa i za kasę, więc o przeżycie, nie jakieś inne wartości. Poród na przykład - jak niektóre pary (faceci w nich) mówią, że "jesteśmy w ciąży", albo "rodzimy". Jakaś paranoja. Facet, choćby się naćpał szamańskimi ziołami, że jego empatia sięgnie kosmosu, to i tak nie poczuje porodu tak, jak rodząca kobieta. Duma z dziecka, duma z dzieła - wszystko jest zasługą nie tylko swoją, bo dziecko samo przecież też pracuje nad sobą, w fotografii zawsze był u mnie jakiś kompromis. W takim wyścigu byłem tylko ja, moje ciało i czasem wariująca świadomość. No i trasa.

1 comment:

MaRCin G. said...

http://youtu.be/wOur8qXvpnk

A tak na poważnie, to pewnie sobie nawet nie sposób wyobrazić jakie to uczucie. Inspirujący wpis.