2010/12/24

wigilia



Od grudnia 1981 roku (od tamtego momentu umiem sobie wszystko chronologicznie przypomnieć, czyli na dwa tygodnie przed moimi trzecimi urodzinami) do połowy obecnej dekady byłem gościem na wigiliach u mojej Babci. Wysoki strop, kaflowe piece i zapach świerku - to są moje wspomnienia. I cisza. Ekscytacja z powodu prezentów, ale chyba większa była spowodowana białym barszczem z grzybami, który jedliśmy raz do roku. No może ze dwa razy do roku, ale nie więcej. I makowiec zawijany i karp smażony. Raz, chyba w 1986 roku spróbowałem karpia w galarecie. Nie lubię go do tej pory. Zawsze było nas dziesięcioro. Ja, mój Brat, Mama, Tato, Brat mojej Mamy wraz Żoną i dwójką synów, Babcia i Dziadek. Ja byłem najmłodszy. Biorąc pod uwagę powyższą fotę, najbliżej do aparatu (czyli tyłem wzgędem tego widoku) miał Dziadek. Po lewej siedziałem kolejno: Ja, Mama, Brat, Tato, Wujek, Ciocia, młodszy Syn Cioci i Wujka, starszy syn Cioci i Wujka, Babcia. Wszystko zaczynało się od Dziadka a kończyło na Babci. Taki patriarchalny wzór. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Najpierw opłatek i wszyscy ze wszystkimi musieli się przytulać. Nie lubiłem tego momentu. Nie chodzi o moją rodzinę, ale ja po prostu nie byłem jakoś bardzo za przytulaniem się. Do teraz nie jestem, ale już się nieco oswoiłem. Gdy to już minęło zaczynało się jedzenie. Barszcz biały z grzybami, fasola, kapusta, jakieś takie coś z orzechami (jak mielone), karp i chleb, karp w galarecie. Potem ciasta: makowiec, pierniki, pierniczki, ciasteczka i kutia. Nie wiem, czy było ich dwanaście. Nie obchodziło nas to zbytnio chyba. Im byłem starszy tym łatwiej mi się jadło, bo nie wykręcalem głowy w kierunku stojącej za mną choinki, a właściwie prezentów pod nią leżących. W 1990 roku dostałem swój prywatny zegarek elektroniczny.

Po kolacji szliśmy do domu. Tato jechał do swojej Mamy, a my oglądaliśmy w telewizji świąteczny zestaw filmów familijnych. Czasem jeszcze w domu pod choinką coś można było znaleźć i trafić słodycze i cytrusy. To był ten jeden moment w roku, gdy można było liczyć na pomarańcze. Przed 1989 rokiem nie było ich na promocji w cenie niższej niż ziemniaki. Jadłem je łyżeczką, wcześniej trzeba było je rozpołowić. I bawiłem się zabawkami. Chyba w 1987 roku dostałem wypalarkę do drewna w zestawie z 3 deseczkami. Wypalarka miała grot z drucika i była wielkości grubszego długopisu. I jak wypalało się wzorki na deseczkach to pięknie pachniały drewnem. Ten zapach też pamiętam. Tato czuł go na korytarzu od drugiego piętra, wracając od swojej Mamy.

Od 1993 roku krąg zaczął się zmieniać. W 2004 - rozpadł się. Dzisiaj siedząc między ścianami z bloczków, pod ceramiczną dachówką, z ekologicznym ogrzewaniem i panelami podłogowymi AC-4 - z magii pozostało mniej, bo zbudować swoją własną magię jest bardzo ciężko. Ale to już nigdy nie wróci i ważne jest, by tą magię dać Synowi, on też kiedyś ją straci i będzie musiał budować swoją od nowa.

Taki pompatyczny morał. Ale na dzisiaj bardzo prawdziwy.

4 comments:

joanna said...

bardzo ładna pompatyczność, powodzenia w budowaniu!

Sara said...

Ten pokój jest absolutnie wspaniały. Zielony abażur.
Staram się też budować swój scenariusz Świąt, uważam to jednak za czynność dość łatwą i dobrą zabawę przy okazji. Zauważyłam, że jeśli się robi to szczerze, tj. naprawdę to, co chciałabym, plus trochę wysiłku zamiast świątecznego odpuszczenia sobie, to jest łatwo i wychodzi. Coś tam wychodzi, po latach rozliczą nas dzieci, he he...

Też nie lubiłam przytulania i wymyślania piętrowych życzeń dla każdego, wolałabym, aby łamanie się opłatkiem przebiegało w milczeniu, co zamierzam wprowadzić u siebie w domu. Byłoby wtedy bardziej intymne, bardziej przypominałoby - nomen omen - komunię i takie tam. Sam gest oznaczałby jak najlepsze życzenia.

Tekla said...

Takiego morału się nie spodziewałam. Zamurował mnie o tyle, że niezauważalnie kiwnęłam głową w zgodzie z przeczytanymi słowami.

Anonymous said...

Tuzex jest tez w budynku Parlamentu Europejskiego w Luksemburgu, zapytaj czechów jak nie wierzysz;-)