2010/11/14

turysta na wolności























Kolejny ciepły, listopadowy dzień, a ja siedzę w domu. Chory. Grzebię po archiwach i mam nadzieję, że znajdę coś, o czym zapomniałem. Za oknem gradient nieba od granatu po lekką szarość i róż tuż nad horyzontem. Słońce jest już tak nisko, że byle krzak rzuca kilometrowy cień. Zanim skończę to pisać, to pewnie zajdzie. W głośnikach Portishead - Sour Times.

Jakoś dwa wpisy wcześniej pisałem o tym, że byłem kiedyś w Grecji. Z drodze był ze mną Fed. I filmy, które się ugotowały i dostały udaru. Kurz widać wszędzie. Przewijaniu klatek towarzyszył taki fajny, lepki dźwięk. Później okazało się, że to napęczniała od wilgoci emulsja sklejała się z powierzchnią filmu.

Wylądowaliśmy z Gosią po 46 godzinach jazdy autobusem w najpaskudniejszym miejscu w całej Grecji. Turyści w najgorszym wydaniu. Strasznie bawiły mnie dziewczyny, które jechały na podryw namiętnych potomków Pitagoresa, a kończyły na tylnych kanapach starych merców na albańskich blachach.

1 comment:

Raf said...

Bardzo lubię te twoje zdjęcia.... Kolejna, dzisiejsza odsłona zaskakuje....

Fajnie!