2008/11/10

33 sceny z życia - właśnie wróciłem z kina



Nie mam kompletnie ani nawet pół zielonego pojęcia, jak napisać o tym filmie. Jedno co mi się ciśnie na myśl to to, że są tylko dwie opcje. Obie dotyczą tego, że Małgorzata Szumowska zrobi kolejny film. W pierwszej opcji będzie to film dużo słabszy, który będę chciał zobaczyć i wyjdę z kina z uczuciem co najmniej niedosytu. W opcji drugiej może być tylko to, że lepszy film mnie kompletnie powali. Ten, czyli 33 sceny z życia mnie powalił. Nie wiem jak to napisać, by nie zabrzmiało jakoś okropnie patetycznie, ale po prostu nie da się inaczej.

W jednej z licznych zapowiedzi w różnych mediach usłyszałem sformułowanie, że ten film dotyka jedynego w tych czasach tematu tabu: śmierci.

Może to zabrzmi nieco infantylnie, ale w końcu o śmierci jest na przykład sławne Commando z Arnoldem Schwarzenegger'em, gdzie trup ściele się chyba bardziej niż we Władcy Pierścieni w scenach bitewnych. O śmieci powstało całe mnóstwo filmów, które traktują ją jednak w formie rozrywkowej. Traktują śmierć jako efektowne rozwalenie kogoś (najczęściej złego) ku uciesze wspierających lub utożsamiających się z bohaterem filmu widzów.

W trzydziestu trzech scenach na próżno szukać jednak superbohatera na miarę Johna Matrixa. To nie ten rodzaj śmierci. To dla mnie film o problemie, który dotknął całkiem niedawno mnie. My, w dużej większości nie potrafimy przeżywać śmierci. Nie umiemy jej dostrzec ani umieścić tego zjawiska w kulturze. Gorzej, bo nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego istnienia. Skoro coś pomijamy, to po co szukać w nim problemu? Nie wiem, ale nie tylko ja nie wiem. Mam wrażenie, że Szumowska też nie wie (nie czytałem o autorce jakoś dużo, słyszałem kilka wywiadów na antenie Trójki). Filmem tym autorka zadaje widzowi pytanie, czy wie, że śmierć kiedyś w jakiejś formie go dotknie, czy to formie pośredniej odbierając bliskiego, czy w formie ostatecznej, dotykając jego samego. To nie jest nawet problem gotowości. To jest problem świadomości. Taką mam fantazję.

Pierwszy raz od dawna wtuliłem się w fotel komercyjnego kina i miałem oczy pomarszczone od suchego powietrza, a ruch powiek sprawiał ból. Usta rozdziawione w grymasie ni to zachwytu, ni to smutku, choć obecne było i jedno i drugie. Realizm doprowadzony do perfekcji. Nie byłem na filmie, byłem w czyjejś głowie i widziałem, jak wygląda świat. Pełen skrajności, maskujących przeżywanie zachowań. Ból - potrzeba rozrywki i odreagowania. Nie by się pocieszyć czy zrobić sobie dobrze. By nie myśleć, by utwierdzać się w przekonaniu, że przecież nic się nie stało. Łzy maskowane orgazmem, egzystencjalizm przeciwko konsumpcjonizmowi. W lewo i prawo, w prawo i w lewo.

A sam film jako film - wyborny. Nigdy w moim trzydziestoletnim życiu nie widziałem czegoś tak doskonałego. W każdym calu, w każdym detalu, w każdym słowie i obrazie. Ten film jest zbyt doskonały. I właśnie z tego powodu nie mogę go polecić z czystym sumieniem. Ci nieliczni, którzy potrafią emocjonalnie przeżyć śmierć, nie uwierzą w taki punkt widzenia. Większość, która tej - niby instynktownej cechy - nie posiada, ma jedną z niewielu szans, by znaleźć bodziec, który może spowodować szereg zmian.

W tym filmie nie znajdzie się odpowiedzi. Nie dowie się nikt, jaki jest cudowny środek. Nikt nikomu nie obieca, że będzie dobrze. Ten film daje możliwość, by móc zadać sobie pytanie. Jest narzędziem.

Z całego serca mam żal do świata, że nie widziałem tego filmu pięć lat temu.


1 comment:

tja said...

Do filmu zachęciłeś mnie jak najbardziej. Ostatnio przeżywałam trochę śmierć swoich bliskich, i zadaję sobie właśnie pytanie - jak na zjawisko śmierci mamy patrzeć? Ze spokojem czy z paniką?

Trafiłam tu przez przypadek, a "notkę" przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Pozdrawiam