2013/07/15

Tak sobie siedzę przy komputerze i myślę, że mam tak dużo pracy na dzisiaj, że aż boję się ją ruszyć. A nic nie działa tak dobrze na demotywację, jak wejść na własny blog i zobaczyć, jak miło było uskuteczniać przyjemności w niedzielę. Dzięki temu mam jeszcze mniej energii na pracę w taki poniedziałek, jak dzisiaj. Wczoraj jeszcze posiedziałem chwilę na blogu, który - o czym nie myślałem od jakieś czasu - prowadzę od 6 lat. Trochę się zmienia. Kiedyś wydawało mi się, że jakieś poważne zmiany w życiu to jest kwestia tak długiego czasu, że dwie dekady to najmniejsza podziałka na skali zmian. Coś jak milimetr na szkolnej, dwudziesto-centymetrowej linijce. A tu proszę - zmian bez liku. Lubię te pierwsze wpisy pełne patosu i bez pomysłu. Potem był pomysł i pojawiła się postać Lokalnego Artysty i trochę zgrywy. Ale postać poszła do uśpienia i to w porę, gdy mogła by stać się już naciąganą. Potem zaczęły się portrety i pierwszy po latach poważny cykl fotograficzny. I nasilenie choroby nerwowej, co też bardzo dobrze widać. Przynajmniej z mojej perspektywy. Potem okres po terapii i stan trochę jakby zawieszenia, albo próby odcięcia od "wcześniej". Nawet chyba myślałem, żeby tak "zacierać ślady", by wywalić z bloga pierwszą część. Dobrze, że tego nie zrobiłem. Nie chodzi już o to, że mam jakieś wielkie ambicje, by inni to czytali, choć "gdy byłem młodszy i głupszy" to takie intencje mi przyświecały - miałem dość silną potrzebę bycia zauważonym i poklepanym po plecach. Teraz, na "zdrowy rozum" blog dla mnie jest jednak pamiętnikiem udostępnionym dla innych. Cel? Lekki ekshibicjonizm, ale wiecznie mam nadzieję, że jakiś inny pochłonięty nerwicą człowiek wejdzie to i sam rozpozna, co mu jest i będzie w stanie sobie pomóc. Ja w trudnym czasie bardzo bym chciał trafić na taki blog i móc sobie po nim pokopać i wyjąć coś dla siebie. Druga rzecz to to, że mam mało czasu takiego tylko dla siebie, więc jak już go mam to robi to, co lubię i daje mi to masę frajdy i o tym lubię opowiadać. Ma to swoje zmienne formy - kiedyś najbardziej ze wszystkiego lubiłem po prostu fotografować, ale lubiłem fotografię taka z brudem i chemią. To, co fotograficznie lubię teraz jest poza moim zasięgiem finansowym, a to, co lubiłem stało się poza zasięgiem czasowym. A rower natomiast spaja jedno i drugie. Kiedyś w rozmowie z przyjaciółką - Anią Matuszną - powstał termin "człowiek-videoclip". Pękaliśmy ze śmiechu, ale to prawda. Mam ciśnienie na sprawność fizyczną, ale to jest tylko środkiem, a nie celem samym w sobie. Celem jest droga i to, co wokół niej, a żeby w ograniczonym czasie, jaki mi pozostaje na bycie ze sobą sam na sam, chcę zobaczyć i przejechać jak najwięcej, stąd ciśnienie na kondycję. Rano jem owsiankę, chwilę poczekam, rozpuszczam izotoniki, pakuję kieszenie koszulek, ustawiam rejestrator trasy i zeruję pulsometr. Wychodzę z domu, pokonuję kilkadziesiąt metrów do asfaltu, ściągam ochraniacze z bloków w butach. Wsiadam na rower, wpinam but w pedał. Ruszam i włączam stoper w pulsometrze. Wirtualnie wraz z nim startuje muzyka i leci ze mną (w myślach) non stop. Nawet jak nie leci nic konkretnego, to w domu, gdy zrzucam foty z komórki, ona zawsze się znajdzie. Tak jak wczoraj - ciężki (ale dałem radę) podjazd, serce wchodzi na 180 uderzeń i nie zwalnia, zasysam powietrze jak turbina od passata tdi, ale w gruncie rzeczy słyszę tylko Curtains od Apex Twin i widzę migoczące na asfalcie cienie drzew i czuję lekki chłód wiatru. Tak wygląda moment, który jak sobie przypomnę na blogu dzień później, to sam sobie zazdroszczę i generalnie chce mi się nic.

Gdybym teraz miał podać zatem medium, w którym pracuję jak twórca, to chyba miałbym problem :)

2 comments:

Sławoj Dubiel said...

gratuluje refleksji na poniedziałek
z przyjemnością korzystam
i też chce mi się nic

punktpotrójny said...

6 lat to sporo... Ale masz rację, sam widzę po sobie - 1,5 roku prowadzenia bloga daje obraz zmian, drogi odejścia od założonego kształtu. Nowe pomysły. Większa swoboda. Najfajniej wychodzi, jak nie ma spiny i ciśnienia. Tak od niechcenia. Pozdrawiam.