Z wszystkich moich hipochondrycznych faz, ta mi pasuje najbardziej. Jestem nieznośny, jak nie jestem w ruchu. Stąd garść lekkich dźwięków. Oczywiście z Niemiec.
Całe szczęście jest jeszcze dogrywka. To pierwsza gra, która cieszy, jeśli jeszcze trwa i nawet widmo zwycięstwa jakoś nie łagodzi żalu, że to jednak niebawem się skończy. Jeszcze rok i będzie po jabłkach. Było wszystko: autografy od Dity, trzydzieste urodziny mojego przyjaciela, złe jedzenie, dobre jedzenie, piękne widoki, burze, deszcze, upały i zimne wieczory. Szczere rozmowy i spacery o świcie. Trochę ze wszystkim jest tak jak w Bridges of Madison County.
Na tło muzyczne minionych 4 dni idealnie nadają się:
Wczoraj we wsi był festyn i mała strefa kibica. Żal, że nie wyszedł ten mecz. Pocieszeniem była wizja budzika budzącego mnie o 6.00 w niedzielę, by zapakować się z rowerem do auta, pojechać po Zbyszka i udać się za Strzelin do Białego Kościoła. Tam był plan, żeby sprawdzić, czy nasza kondycja ma się dobrze w porównaniu z wrześniem ubiegłego roku.
fot. NN
I kondycja ma się dobrze. We wrześniu start w rajdzie. O ile znajdę o nim informacje, że się odbędzie.