2011/01/22

relikwia socrealu





Byliśmy dzisiaj ze Zbyszkiem w Wiązowie. Wiązów to takie małe miasteczko, w którym nie tyle czas się zatrzymał, ale jakoś dziwnie tam płynie. W rynku jeden z budynków nie ma ściany frontowej, to wygląda interesująco. Jak się uda to jutro tam pojedziemy. Przez zmasowane chorowanie mam problem z wyjałowieniem głowy. Nie mogę zebrać myśli, nie mam czasu na myśli. Wczoraj coś się zaczęło zmieniać, może w końcu jakoś uda mi się zastartować w tym roku. Może tą fotą. W Wiązowie jest piękny, niedokończony budynek, chyba miał być biurowcem. Fasada to wielka epopeja. Tu kilka pustaków innych, bo jedne pewnie pożyczył ktoś na swoją budowę, tu niespodziewany rząd cegieł. A całość lekko siada w rożnych miejscach, na matówce linie proste nie pojawiały się.



Powyżej pałac z Jakubowicach. Pewnie już o nim pisałem, że do niedawna była w nim szkoła rolnicza, a potem szkolę zlikwidowano wbrew woli rodziców uczęszczających tam dzieci. Szkoła zamknięta od kilku lat, bo nie było na nią kasy (??) a pałac miał być sprzedany. Pałac stoi i niszczeje. Jak była szkoła, to byli w nim ludzi. Domy bez ludzi - umierają.

Niemcy mieli łeb do takich inwestycji i do organizacji takich miejsc. Co raz mnie zaskakują swoją pomysłowością. Przywiozłem tu już parę osób, a dzisiaj znowu zauważyłem coś interesującego. Oni tak organizowali ogrody, układ drzew i stawów, by gdzieś miał swój początek i koniec. W górach nie było problemu - tam ogród kończył się na skarpie. Tu, na równinie było inaczej. Albo była to ścina lasu, albo - o ile ogród był w stylu angielskim, czyli starodrzew z dużą przestrzenią - na końcu przecinki stał obelisk. Dzisiaj go dopiero zauważyłem (byłem tam pierwszy raz w zimie - bez liści). En-face od wejścia do pałacu było podwyższenie, za nim trawnik (pewnie były też bukszpanowe labirynty), dalej staw i podłużny staw, w którym odbijał się ów obelisk, pięknie oświetlony promieniami zachodzącego Słońca.



My, obecni mieszkańcy tej ziemi, potrafimy wszystko spieprzyć. Doszczętnie. Rozmawiałem ze Zbyszkiem i podzielał moje domysły - my cały czas jesteśmy nie stąd. Obaj urodziliśmy się tu, już jako trzecie pokolenie, a wciąż nie mamy poczucie przynależności do tej ziemi. Może to da nam jakiś dystans?

4 comments:

Filip said...

w Gazecie Świątecznej na ubiegłoroczne Boże Narodzenie był wywiad o tych trzech pokoleniach na Dolnym Śląsku. Podobno to drugie miało najgorzej - coś jakby schizofrenia, a trzecie zaczyna się ogarniać.

Wojtek Sienkiewicz said...

podejrzewam, że ze mną nikt nie gadał w tym temacie, albo ze Zbyszkiem czy innymi, jak Biederman czy Zawada. My byśmy chyba mocno zmienili te statystyki. :) Ogarniamy się, tylko nie wiem w czym. Niestety tak w tym tkwimy, że nie sposób nabrać dystansu do obserwacji samego siebie z pozycji neutralno-wszechwiedzącej. A czasem bym chciał.

Unknown said...

tego schizo nie uswiadamialem sobie do momentu jak wyjechalem do pragi - bylem wstrzasniety latwoscia z jaka tam sie przekracza cezure 1945 r. - na nagrobkach, szyldach, w architekturze. to 1-2-3 wydaje mi sie mocno naciagane, skoro mnie dotknela tak mocno amputacja historii to mysle ze i moje dzieci ja jeszcze beda czuly.

Wojtek Sienkiewicz said...

też mam takie wrażenie, jednak myślę, że nastawienie rodzica rzutuje tu ogromnie. Ja mam marudzącą naturę i już wiem, jak będę Synowi pokazywać kolejne moje ulubione miejsca i będę mu mówił: "zobacz, do czego Polacy doprowadzili..." myślę, że po takim tekście nie będzie mieć ochoty na zżywanie się z miejscem. To jest dziedziczne - mi też kiedyś ktoś tak powiedział.