2009/05/08

7.5.2009 r. - Wakacje w mieście

Siódmego maja wychodząc z pracy miałem myśl, że nie chce mi się stać w korku przy wyjeździe z Wrocławia, więc może zrobię coś ze sobą w centrum. Nie wiedziałem tylko co, bo ani zakupy mi się jakoś nie wydawały atrakcyjne, ani spacer. Po prostu coś mi po głowie chodziło, ale nie wiem co. Sprawę rozwiązało Google, bo okazało się, że w Dolnośląskim Centrum Fotografii „Domek Romański” ma odbyć się właśnie tego dnia o 17.00 wernisaż prac artystki, której nie znam. Może to dobry pomysł zobaczyć, co dzieje się we własnym mieście, bo już zapomniałem, że tu też żyją twórcy. Zapomnieć nie jest o tym ciężko, bo galerie zwykły pokazywać w dużej części prace dyplomowe Akademii Sztuk Pięknych czy prywatnych szkół, które są jak dla mnie przeintelektualizowane i zbyt mało mówiące o samym twórcy, częściej dużo mówią o promotorze danej pracy, stąd przestałem je odwiedzać.

Domek Romański to dawna galeria Foto-Medium-Art, legenda początku lat osiemdziesiątych założona przez Jerzego Olka, centrum ważnego w tych latach w Polsce nurtu fotografii elementarnej, z którą związane były znane postacie, jak Andrzej Jerzy Lech, Bogdan Konopka, Wojtek Zawadzki, Piotr Komorowski i inni. Jednak legenda umarła jakoś w latach dziewięćdziesiątych i bardzo rzadko pojawiają się tam wystawy, które podobają mi się. Ostatnia to „100 fotografii” Wojtka Zawadzkiego sprzed roku. Większość wystaw była tam dość źle przygotowana, do tego stopnia, że przestałem cenić sobie na przykład Zbigniewa Tomaszczuka czy Romualdasa Pożerskisa. Oczywiście wrocławskiemu środowisku to niewiele przeszkadzało, bo ważne było, żeby przyjść na darmowe wino i ciastka i pogadać o tym, jak kiedyś fajnie było, a teraz jest źle.



Jednak wyjątkowo wyposzczony z wystawowych doznań nie nastawiałem się jakkolwiek na to, co miałem zobaczyć. Nie wiedziałem nic o artystce ani o jej pracy. „Daj sobie szansę, nie bądź krytyczny, nie nastrajaj się” – pomyślałem. W galerii był tłum, tak że nie mogłem dotrzeć do prac, dużo dzieci, oczywiście kilka wernisażowych hien, które już mają własne miejsca przy stoliku z kieliszkami, kilka znajomych twarzy. W tle ich plecami widzę wielkoformatowe czarnobiałe prace. Chyba druk na płótnie, napięty na blejtram. W hałasie nie słyszę słów autorki, nawet jej nie widzę. W informacji o wystawie czytam, że to artysta młodego pokolenia, w 2003 roku ukończyła Akademię, malarka, Agnieszka Prusak – Cybulska. Cykl nosi tytuł „Wakacje w mieście” i opowiada ze szczególną wrażliwością o dzieciach z biednych wrocławskich dzielnic, ich wyobraźni, zabawach itd. Kurator galerii – Jan Bortkiewicz – tak skomentował w tekście te prace: „Na początku nie lubiłem ich oglądać, bo pokazały mi, że od 30 lat nic się we Wrocławiu nie zmieniło”, czy coś w tej materii.




Zrobiło się luźniej i mogłem swobodnie oglądać prace. Duże rozmiary zawsze dobrze grają, teraz wiem, skąd pomysł z blejtramami, malarka. Ale i dużo samych prac jest bardzo malarskich, maniera komponowania obrazu i jego obróbki czasami jest bliższa szkicowi ołówkiem niż czystej fotografii. Wiele spośród około trzydziestu prac bardzo mi się podoba. Szczególnie te, które są dość niecodzienne, dziecko leżące na kartonach w zamyśleniu, bardzo czysty obraz, bardzo jasny, wygląda jakby był układany godzinami. Albo skulona postać „osaczona” przez tło z cegieł i kostki brukowej, niemal sterylne. Były też zdjęcia ewidentnie podchwycone, moje ulubione dziewczyna zwisająca głową w dół na trzepaku z tle brudnych kamienic i inne dziecko, „jadące” wyimaginowanym pojazdem z kartonu po drukarce marki Canon. Właśnie te prace, które były bardzo dwuznaczne podobały mi się najbardziej, przez ich malarskość, przez to balansowanie na granicy dokumentu i kreacji.


Inną częścią – i to właśnie ta część mi się nie podobała – był prace podchwycone, ale tak po prostu. Po prostu dzieci, które były obserwowane, sfotografowane w zabawnym momencie, pozujące, ale i autorka jakby chciała pokazać zbyt wiele na tych pracach, bo miały i spełniać funkcję jak wcześniej opisywane fotografie, i do tego jeszcze mieć wartość bardziej dokumentalną, zbyt wiele detali, zbyt reportażowe ujęcia. Oczywiście „zbyt” jak dla mnie. Autorka i kurator mogli mieć zupełnie inne zamiary, jednak mi brakowało w tym konsekwencji. Gdyby poprzestać na malarskiej części, o ileż mogło być przyjemniej? Fotografująca malarka może pokazać zupełnie inny sposób używania fotografii, bardziej refleksyjny, bardziej kontemplacyjny, nawet w przypadku tak ruchliwych i dynamicznych obiektów swojego zainteresowania, a zapędy dokumentujące czy reporterski zostawić innym.

Co do samej prezentacji i estetyki – cóż, były niedociągnięcia ewidentne w technologii przygotowania prac, ale było ich mało i wisiały w najgorzej oświetlonym miejscu galerii, więc jakoś się maskowały.




Tyle z relacji, natomiast najważniejsze jest to, co pozostaje po takiej wystawie we mnie i co mi ona dała. Dała mi wiele. Po pierwsze nie jestem już dzieckiem, bo widząc karton po telewizorze nie odbieram go jako potencjalnego czołgu do zabawy z kumplami po pracy. I to chyba daje najwięcej do myślenia, zabawna myśl, która jest śmiechem przez łzy, że nie byłem w stanie zauważyć momentu, w którym z dziecka dziwiącego się dorosłym, że nie traktuje poważnie owego kartonu czy garści kamieni w kieszeni, stałem się dorosłym i o mały włos zapomniałem, czym jest myślenie pozbawione racjonalności, analityki i znajdowania sensu i celu. I chyba z tego powodu prace malarki młodego pokolenia Agnieszki Prusak – Cybulskiej były dla mnie ważne i jestem zadowolony, że je oglądałem.


* * *

Foty robiłem telefonem, ale na prawdę warto zobaczyć tę wystawę, nawet jak się nie spodobała recenzja, to warto sprawdzić. w końcu nikt nie ma monopolu na rację i prawdę, a już na pewno nie ja.

1 comment:

Bo said...

urodzenie dziecka uswiadomilo mi ze we mnie nadal siedzi dziecko, schowalo sie w kacie i bawi cichutko. wystawa wyglada bardzo ciekawie, Twoj opis ciekawosc poglebia, szkoda ze wro tak daleko