2009/07/08

filozofoplotki


Od wczoraj coś we mnie pęka. Od momentu, w którym wyszedłem z pracy na przystanek na Legnicką/Młodych Techników, gdzie zrobiłem telefonem pierwszą fotografię (sic!) z dzisiaj tutaj wklejonych. Pomyślałem sobie, że już dekadę ponad trwa mój kierat dojazdowy, bo jestem typem wioskowym i nie lubię być "nie-w-pracy" w dużym mieście. Przez ostatnie 8 lat dojazdy wyłącznie autem. Albo swoim albo z kolegami, zanim kupili mieszkania we Wrocławiu i z podobnych do mnie wioskowych chłopków stali się Wrocławianami. W każdym razie w czasie dojazdów często myślałem, ile razy ocieram się o idiotów, którzy na trasie mojego przejazdu generują wypadki. Na pewno o wielu. Na pewno prawdopodobieństwo jest wyższe niż trafienie na "kanara" w tramwaju, co i tak mnie nie przeraża, bo jako uczciwy obywatel posiadam bilet na przejazd. Dojazdy środkami komunikacji publicznej miały ryzyko to zmniejszyć. Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się na owym przystanku, ale ślad hamowania i rozwalona barierka to znak, że gdyby ktoś tam stał, kto chciał uniknąć drogowego idioty, właśnie by takiego jednego spotkał i rozkwasił np głową jego szybę czołową.

A gdybym to był ja?

Z tą myślą jadąc w pociągu zbliżałem się ku końcowi książki: "Capa - szampan i krew" Alexa Kershaw'a, gdy okazało się, że w Oławie pociągi stoją na stacji. Nie wiedziałem czemu, ale dzisiaj rano jak wszedłem na peron, pociąg czekał na podróżnych już przynajmniej od czasu, gdy przyszedłem, czyli siedmiu minut przed czasem odjazdu. Ciekawość. Gosia zadzwoniła, że między Oławą a Brzegiem podmyło tory - dowiedziała się od pani w kasie, bo ciekawość zjadała. Wszystkie pociągi, które korzystają z tej głównej na południu Polski magistrali jadą przez Jelcz-Laskowice do Opola, a te do Warszawy przez Łódź Kaliską. Na dworcu Wrocław Główny pandemonium. Ale jakoś kolejna fota tego nie oddaje. Choć to bardzo jakoś blisko mnie, bo nie wiem, czy wrócę dzisiaj normalnie pociągiem.

Co do bliskości tematów ważne się okazało, że to co na prawdę ważne w twórczości jest do ogarnięcia w przypadku, gdy jest po prostu bardzo blisko. Nie są to tylko moje słowa, ale choćby Sally Mann, która jak mam być szczery wydaje mi się lekko odjechana od realności i jej mówienie o rodzinie rozumiem niemal wyłącznie w kontekście rodzina - matówka - ona. No cóż, brak umiaru może zabić wszystko. Robiła tak dobre fotografie własnego otoczenia, że finalnie poznała ją na obrazach, a nie w rzeczywistości.

Dzisiaj rano potwierdzenie tezy o poszukiwaniach w jak najbliższym otoczeniu doszukałem się w słowach Duncana, kolegi "po fachu" Capy: [Fotografia wojenna] to najłatwiejszy rodzaj fotografii na świecie: strzelić fotkę komuś, kto został właśnie zastrzelony. Do tego nie trzeba geniusza. Łatwizna." Temat aktualny do dzisiaj. W każdej kompetycji fotograficznej. Podobnie jest z każdym tematem, który jest miałki i nośny tylko dlatego, że pokazuje coś egzotycznego i niespotkanego TU. Stąd dla mas fotografia to np. National Geographic. Fotografii bliskiej sobie się nie robi, bo to przecież mało popularne, bo swoje. A skoro tak, to po co robić coś, za co nie będzie się chwalonym? Czy trzeba czekać latami? Jak Stefania Gurdowa? Jak Gustav Aulechla? Aż zmieni się kontekst i sens? Czy trzeba wpaść na skraj szaleństwa jak Sally Mann i podejść do tematu tak blisko, że przekroczysz granicę i fotografie staną się bliższe niż otoczenie?

I na koniec o wspomnianej książce. Dobrze się ją czyta, ale chyba korektorzy się nie przyłożyli i jest więcej błędów stylistycznych niż u mnie na blogu.

No comments: