2009/06/11

Polska Gościnność

Plener szykowałem od początku kwietnia. To miała być kontynuacja zeszłorocznej imprezy, w czasie której przemierzyliśmy z Pawłem masę nieprzejezdnych dróg w Kotlinie Kłodzkiej i od tamtej pory to miejsce stało się naszą obsesją. Ale w granicach rozsądku. Nie nacinamy sobie skóry na plecach trzcinką i nie nacieramy się solonym chrzanem powtarzając: Kłodzko - Glatz - Kłodzko - Glatz.... itd. 

Agata z Pawłem i ich psiakiem przyjechali po mnie w czwartkowe południe. Spóźnione śniadanie, całus dla Gosi i Mikiego i mkniemy na Strzelin, potem Łagiewniki, Ząbkowice Śląskie, Bardo, Kłodzko, Bystrzyca Kłodzka, Nowy Waliszów. Godzina z małym nakładem i już chodzimy po kuchni u Sypka, przez którą płyną sobie dwa strumienie. Musiał zerwać podłogę do żywej gleby. Kilka kroków dalej i jest agroturystyka - nasza baza. Szybki zrzucenie klamotów i lecimy na spacer. W pokoju mamy drzewo. Nie jakieś małe, tylko normalna okorowana wielka korona dużego drzewa. I jest polakierowana, pełno na niej bibelotów, gniazd z drewnianymi ptakami. I kominek, moje wyro, wyro psa i Olejniczaków

Idąc w głąb wsi, czyli w kierunku na Lądek Zdr. podziwiamy wymyślność budowniczych ogrodów. I tych, co ozdabiają elewacje budynków. Tego nie da się opisać. To trzeba zobaczyć. Bez żadnego szydzenia. Jakoś udało mi się rozpoznać, że rok wcześniej byliśmy tu z Pawłem, jadąc już na resztkach sił po udarze słonecznym, jakiego doznaliśmy focąc to. Jadąc z Nowego Waliszowa w kierunku na Idzików było to. Ale wcześniej jakoś miałem dziurę w pamięci i nie potrafiłem dokładnie tego określić. Zresztą tu jest mała relacja z zeszłego roku (fotka właśnie 2km od Nowego Waliszowa w kierunku na Idzików przy drogowskazie na Marcinków). Problem tylko w tym, że co chwilę dostawałem kolejne smsy, które oznajmiały, że coś się wydarzyło i kolejni planowani uczestnicy nie mogli przyjechać. 

Obeszliśmy kościół wraz z cmentarzem, na którym znalazłem rodzinę Syposzów. Potem szliśmy po prostu przed siebie, by w pewnym momencie skręcić w górę w polną dróżkę. I tak doszliśmy do starego, wielkiego pieca wapiennego. Na stercie starego popiołu mała przerwa na papierosa i przegląd zebranych kleszczy. Fota i wspinamy się dalej. Wspinamy to dla nas dobre określenie, ale my z naszą kondycją wejście na więcej niż 6 schodów nazywamy wspinaczką. Im wyżej tym większe zdumienie, bo okazało się, że piec to tylko mała atrakcja w porównaniu do reszty, a reszta to dość duży nieczynny kamieniołom, rozebrana góra, której fotę kilka dni później zrobił Paweł. Weszliśmy na jedną z wielu śnieżno białych ścieżek wysypanych marmurowym tłuczniem, na niej znaki, że prowadzi do kamieniołomu. Na pewno czynnego - pomyśleliśmy, ale już nie mieliśmy siły iść sprawdzać, a ja nie miałem siły naciągać Olejniczaków na dalsze penetracje, bo byli w drodze od 6.00 rano, a już zbliżała się 20.00, więc wracaliśmy na kolację. Po drodze jakoś przeszliśmy górą nieczynnego, starego kamieniołomu, który wcześniej widzieliśmy z daleka. Ja lubię takie widoki, ale źle się czuję nad przepaściami. Chyba nawet jednej fotografii nie zrobiliśmy. Droga powrotna przechodziła przez prywatne podwórko, ale ludzie tam życzliwi, więc nie było problemów. Powrót do agroturystyki, kolacja, zupa smaczna jak mało kiedy, tak się zmęczyliśmy i tak zmarzliśmy. Kilka piw, ramka papierosów i spać. Przyszedł w porywie zasięgu sms od Efy, że będzie na drugi dzień wieczorem.

Rano po śniadaniu wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy wyfocić kamieniołom i znaleźć ten czynny. Nie było ciężko, tylko pogoda jakaś marna. Wiatr, zimno, deszcz. Czynny kamieniołom okazał się nieczynnym, bo w wyrobisku znaleźli jaskinię i musieli przerwać wydobycie. I trzy moje ulubione kadry poniżej.




Jeszcze w tym samym kamieniołomie dwie zabawy. Dla lepszej współpracy używaliśmy z Pawłem jednego statywu, żeby się nie przedźwigać. Ponieważ każde jego ustawianie się trwało dość długo, to ja ganiałem z eRBetą i fleszem, ale nie wyszło to tak, jak sobie wyobraziłem. 


Na koniec pobytu w nowowaliszowskim kamieniołomie wyszło na kilka milisekund Słońce. Akurat statyw okupowała Vista 45, ale trafiłem taki ładny widok.  


Jeszcze przypadkiem pierwsza fota do Autobiografii sama się znalazła w postaci byłego sołtysa. Długa przerwa, rozmowy. Na prawdę świetne przeżycie.

I w tym miejscu skończyła się sielanka i proste zachwyty. Zaczęło się kurwowanie, rzucanie chujami na lewo i praco, bo wszystko, absolutnie wszystko się zmieniło, gdy w tych pięknych chwilach zamiast odnaleźć Chrystusa - otarliśmy się o śmierć. Zaczęło się dość niewinnie. Super obiad w Bikers Choice. Set pstrągów, super obsługa, pies dostał michę wody, wszystko pięknie. Mało nam było kamieniołomów, więc pojechaliśmy do Stronia Śląskiego. Czynny kamieniołom, pozwolenie na wejście od strażnika, strumyk, co płynął pod górę nie zdawał się ostrzegać przed czymkolwiek. Idziemy sam dół na przodek wyrobiska, które akurat już nie jest eksploatowane.

Paweł wyrzucił z siebie: "o kurwa". Ale to nie chodziło o zwykły zachwyt, ani o zachwyt w ogóle.

Chodziło o to, że nie mieliśmy przy sobie żadnych środków obronnych przed jakąkolwiek agresją z wyjątkiem ciętych dowcipów i zaskakującej riposty. Jednak na nic się mają takie środki wobec wielkiej, rudej Akity Inu, którą zobaczyłem pierwszą. Zza gabarytu Pawła udało mi się dojrzeć wielkie - wtedy powiedziałbym, że zielone w cętki - cielsko Fila Brasileiro. Najgorsze było to, że nie widziałem gdziekolwiek ich przewodnika. Tłumaczyłem sobie, że dobrze, że to nie dwie File, bo Akita to pewnie taki pociągowy pies. Ale skoro tak, to może pierwszy wpaść na pomysł paniki i Fili włączy się tryb mordercy i po nas. Szybka kalkulacja możliwości. Statywem mogę pierdolnąć raz, ale jak chybię, to po mnie. Nie, przyciągnę go do szyi i przycisnę najmocniej jak mogę, to nie rozerwą mi krtani. O kurwa, a w domu Gosia, Mikołaj nie zobaczy już taty. O Boże. Z potoku myśli wybudziło mnie cholerne: woooffff!!! - Fila coś powiedziała, ale nie zakminiłem. Nie mamy dokąd uciekać, nie mamy czym się bronić. Paweł udawał brzozę, ja chyba też, nie wiem. Sytuacja była patowa. W teorii, bo my wiedzieliśmy, że jakby co to możemy zrobić nic. Psy miały mniejszy wybór: napierdolić im albo ich olać. Ale jak olać, skoro są na naszym terenie (teraz obaj wiedzieliśmy, skąd te ślady wielkich łap w mule na dnie kałuż, kurwa, że się nie domyśliliśmy). Ślady za to na pewno za chwilę będą na bieliźnie. Rany, masakra. Nie było nawet czasu na retrospekcję. Tylko czekanie na atak. 

Słychać gwizd. To nie moja astma ani Pawła kondycja. Ani nawet tracące siłę zwieracze. Cmokanie. Zza winkla wychodzi młoda kobieta w czerwonej kurtce, woła psy. Oba zwierzaki mają miny jak wioskowi zadymiarze, którzy od poniedziałku układali plan sobotniej zadymy na dyskotece w remizie, a tu zielone świątki i dyskoteki nie ma. 

- Przestraszyły was?? - pani pyta krzycząc z jakichś 20 metrów.  
- Nie (forte) - Nie!!! - Nie luz... spoko, ładne psy (forte) - kurwa mało się nie osraliśmy kurwa (piano).
Teraz nie wiem nawet, choć to jeszcze nie minął tydzień, o czym rozmawialiśmy. Wiem, że było dużo słów kurwa, chuj, coś o defekacji, trzęsących się rękach, papierosach, sensie życia i o tym, jak bardzo się szanujemy i że co by było. Było to, że nie chciało nam się robić fot, choć ta poniżej jest właśnie z tego miejsca, ale montowaliśmy ze trzy minuty aparat na statywie, bo nie mogliśmy trafić płytką w szybkozłącze głowicy. 

Na koniec zauważyliśmy, że nad wyrobiskiem krążył orzeł. Choć spokojnie mogliśmy sobie wmówić, że to sęp. Jak Agata - która została z Geetem na dole w aucie - spytała w konkluzji opowiadania, co to za orzeł, Paweł pokazał jej, że taki sam jak na rewersie jednozłotowego bilonu. 

Szybka była decyzja, że wracamy do Waliszowa, że pofocimy coś jeszcze i że Agata idzie spać, bo się czuje źle nieco. Jakoś nam przeszły już nerwy, wzięliśmy moje sprzęty i poszliśmy upolować kilka portretów do Autobiografii. Ponieważ na Słońce nie można było liczyć, to pierwszy raz w plenerze postanowiłem użyć błysku. Jak o tym gadałem z Pawłem, to ustaliliśmy, że sztuka sztuką, ale przecież to nie problem, że w ramach jednego projektu zmieniam technikę, bo to też coś wnosi. Projekt może być spójny, ale monotonny. Ma rację. Wieczorem czytaliśmy o tym na głos w publikowanej polemice między Adamem Mazurem a Krzysztofem Jureckim. Ale mieliśmy z nich śmiechu. Na prawdę. Jeśli to są główne głowy reprezentujące jako znani kuratorzy osiągnięcia polskiej fotografii, to mogą np Birgusowi umyć stopy. O ile łatwiej zbijać sobie kolejne pionki, zamiast starać się dobrze dbać o porządek na szachownicy. Bardzo to polskie.


W nocy przyjechali Czesi w składzie: Eva Malusova, Eva Pandulova (Słowaczka mieszkająca w Pradze) i Petr Mentberger. Błądzili ale na 22.00 dojechali. Pogadaliśmy i z programem na następny dzień poszliśmy spać. W programie głównym była replika zdjęć Terezy Vlckovej z bliźniakami, ale u nas z trojaczkami. Tło kamieniołomu było do tego idealne, więc poszliśmy do znajomego bliskiego kamieniołomu. Pusto, czysto, a zamiast wielkich psów biegały tylko zające. Ale zające nie podgryzają gardeł. Foty zeszły miło i wesoło.

Rzeźnia dopiero nadchodziła. Pojechaliśmy do Bikers Choice, gdzie dzień wcześniej obsługa w postaci drobnej kelnerki w turbanie uwijała się jak z ogniem i była na prawdę świetna (daliśmy duży napiwek) o tyle teraz była inna. Samo zło. Pies nie dostał wody, Agata dostała zimne ciastko przed golonką, a po daniach nikt nie sprzątał talerzy ze stołu wielkości paletki do pingponga. Jak ktoś wstał i spytał małej sepleniącej kelnerki, co mamy zrobić z talerzami, to ona nie wpadła na to, żeby je sprzątnąć, tylko skinęła, że na bar. Efa i Petr zamówili kawę, a dostali rozwodniona inkę. Masakra. Problem był nawet z liczeniem rachunku. Miałem napisać maila do właściciela, którego rok wcześniej z Pawłem poznaliśmy, ale nie mogłem na sieci znaleźć. 

Dobra, tu nie było słodko, to chodźmy na mamuty obok do muzeum Ziemi. Celowo nie piszę z wielkiej litery. Wchodzimy, robimy fotki małpami, otwierają się drzwi, a z nich pani krzyczy, że musimy już wejść zwiedzać, że płacimy itp. Ale my nie chcemy, bo chcieliśmy tylko zobaczyć co to jest. O nie, musimy płacić. Dyskusja, pani się drze na nas, my na nią, ona na Czechów. Wychodzimy. 

Paweł mówi Petrowi: Widzisz, to jest ta sławna polska gościnność; a jak pójdziemy wieczorem na balety, to dostaniemy w mordę.

Jeszcze wizyta w monopolowym w Stroniu Śl. i spadamy do hotelu. Tak, trzeba się wyciszyć. Oburzeni jesteśmy. Czesi robią akty w pokoju. Albo modę. My mamy dość. Piejmy piwo i luzujemy się. Jak jeden mąż wpadają do nas i wezwanie do wyjścia na dyskotekę, której niskie rytmiczne tony już słychać. Piski kół, brzęk szkła też. O rany.
- Efa - mówię, przemawiam - nie chcecie tam iść.
- Chcemy - chyba nie zrozumiała sarkazmu - Bardzo chcemy.
- Efa, widziałaś, co było w Kletnie? Chcecie jeszcze gorzej?
- Chcemy - Petr z uśmiechem już tańczy. 
Z dobrą godzinę oni nas namawiali, my ich odwlekaliśmy od pomysłu. 
- O Boże - mówię - piwo się skończyło, muszę i tak tam iść po Żubra. 
Poszliśmy o 22.00. I tak jako główny złorzeczący wyszedłem ostatni z tej imprezy. Cicho, spokojnie. Przegrałem trzy piwa w bilarda w jakichś ośmiu rundach. Zdobyłem dużo znajomości, wiem, dlaczego woda Cyranka z Gorzanowa jest lepsza od innych. Towarzysze zabawy okazali się mili i dla nas i dla Czechów, którzy byli dla nich atrakcją do tego stopnia, że spokojnie już rozmawiali w trzech językach, włącznie z węgierskim.

Rano śniadanie i zagięcie z płaceniem za pobyt. Pani liczyła dzienne jedzenie drożej o 4 zł, a Czechom policzyła za każdą kawę po 10 zł. Cóż...

* * *
Set pamiątkowy. Nie miałem innego aparatu, więc poszło z łapy eRBetą. Ktoś mi kiedyś mówił, że nie da się nią zrobić ostrego zdjęcia z ręki. Nie da się włożyć kasku na lewą stronę. 

Nowy Waliszów, Kamieniołom

Nowy Waliszów, Kamieniołom - Paweł foci Masyw Śnieżnika.

Nowy Waliszów, Kamieniołom

Efa w agroturyźmie.

Petr w agroturyźmie.

Paweł w agroturyźmie.