2012/04/17

któryś kolejny dzień 33 roku życia





Wczoraj na dworcu kolejowym w Oławie znowu ktoś stracił życie. To miejsce zawsze miało dla mnie symboliczny wymiar - zawsze można było dokądś odjechać i skądś wrócić, jednak częściej patrzyłem się na tablicę odjazdów. A - co wymowne - tablicy przyjazdów nawet nie ma.

W 1997 roku, jakoś w marcu, czyli mniej więcej 15 lat temu, mój brat odwoził mnie do szkoły. Klasa przedmaturalna, tuż przed szkołą machnąłem do mijanej koleżanki z klasy, która ze szkoły wychodziła. Wiecznie wychodziła, bo wiecznie udzielała się w jakiejś sprawie i - co było pewnie niezgodne z prawem, ale powszechnie tolerowane, na polecenie nauczyciela leciało się po kwiaty, do cukierni albo gdzieś coś. A Ona tym bardziej, też jej to leżało - pilna uczennica, a przy okazji zżyta z nauczycielami. Ale to nie typ podlizywacza - kujona. W każdym razie wyszła rano, a pod klasą każdy wiedział, że siedziała w nocy i coś robiła dla dyrektora - jakieś pisma. Taka była "oficjalna" wersja w klasie. Bez podtekstów.
Jak zwykle na języku polskim działo się nic, ale też niewiele pamiętam. Moja beznadziejna wychowawczyni wysłała inną koleżankę do kwiaciarni po kwiaty (na pierwszej lekcji lub na drugiej, nie pamiętam dokładnie). Kwiaciarnia była niedaleko, obok szpitala, no taki spacer na jednego papierosa. Wiem, bo tam chodziliśmy palić papierosy więc tak by to było - maksymalnie pięć minut.
Koleżanka wróciła z kwiaciarni i od wejścia relacjonuje nam, że właśnie jak przechodziła, to do szpitala przywieźli młodą dziewczynę, która rzuciła się z wieżowca (tak w Oławie mówi się o dwustokondygnacyjnym bloku mieszkalnym - najpopularniejszym miejscem świadomej rezygnacji z życia w rejonie). Oczywiście szmery i szepty i po klasie, każdy przecież żyje taką informacją.

Minęło kilka chwil i jednak z dziewczyn mało nie mdleje i wydaje z siebie takie westchnienie, pełne przerażenia. Otworzyła list, który dostała od Niej. List dostała przy wejściu do szkoły, bo Ona często bawiła się w jakieś łańcuszki szczęścia i inne zabawy, więc w przyzwyczajeniu nikt nie rzucił się na ten list. Nawet, jeśli zostało powiedziane, by np nie otwierać go przez 9.00. No bo co w nim może być takiego? A proszę. Linię życia oddzielał nie Bóg, nie omawiana martyrologia narodowa ani nic innego, jak dane słowo i odrobina zwilżonego śliną kleju do papieru.

Ona napisała list, zostawiła go koleżance z klasy, którą pierwszą po prostu zobaczyła. Wyszła ze szkoły, machnęła koledze, którego brat odwoził do szkoły, wlepiła oczy w nierówne płyty chodnikowe i poszła na wieżowiec. Jakieś 15 minut szybkim krokiem, a Ona zawsze chodziła szybko. Zanim dzwonek ogłosił koniec pierwszej lekcji, Ona już pokonała w dół siedem pięter i w stanie krytycznym jechała do szpitala. Beznadziejna wychowawczyni wybiegła z klasy po westchnięciu koleżanki i klasa z uczniami i rozpaczą została sama i dzwonek dzwonił kilka razy a my siedzieliśmy. Niektórzy płakali.

Potem była msza za Nią, którą poprowadził nasz ksiądz od religii. W czasie tej mszy Ona definitywnie odeszła. To był strasznie szary dzień. Wracałem ze szkoły przez miasto, tradycyjnie zatrzymując się w kilku zakamuflowanych miejscach na papierocha. Z kuzynami, z którymi zawsze chodziliśmy palić szlugi na dworze (bo wszyscy mieszkaliśmy blisko) poszliśmy i tym razem, a na dworcu tego dnia też ktoś wskoczył pod pociąg. Podobnie jak dzień wcześniej i dwa dni później.

To był trzeci raz, kiedy przestałem wierzyć.