2010/09/30

under construction


Od jakiegoś czasu zwiedzam różnego rodzaju place budów. To jedne z magicznych, przyciągających miejsc, które w równym stopniu przyciągają uwagę pięciolatków czy sześćdziesięciolatków. Bardzo często sama budowa, maszyny i fakt powstawania czegoś jest dalece bardziej interesujący, niż skończony, gotowy efekt. I to chyba najbardziej mnie zajmuje. Wczoraj pisałem o pewnej naturalności form, nieomal dzikości wymuszonej współistnieniem na miejscu tworzywa i tworzących, jak i obiektów chwilowych i stałych (przynajmniej w potocznym rozumieniu). Niezależnie, czy są to mufy przewodów przypominające splot naczyń krwionośnych, czy są to żurawie poddające się wiatrowi jak wysokie trawy. W tej zwykłości kryje się masa niezwykłości, obecna całkowicie mimo estetyki.

Budowa obwodnicy energetycznej wrocławia | Budowa Sky Tower.

2010/09/29

anatomia organizmu remontowego





Instalatorom nie są obce instalacje naśladujące naturalne formy. Co bardziej interesujące, owe formy nie powstają umyślnie, dla nacechowanego intelektualnym podparciem pomysłu, lecz przez konieczność. Daje to w całości remontowanego dworca - olbrzymiego w końcu placu budowy - poczucie jednego organizmu. W środku już funkcjonujący ludzie i kolej - jak serce bijące w embrionie. Wciąż zdarzają się pomyłki, przesiadki, opóźnienia - jak u "uczącego" się istnieć organizmu. A ciało wciąż rośnie, ale nie rosło by, gdyby nie te wszystkie ruchome arterie. Większość wielkich placów budów zaczyna przypominać mi właśnie takie żywe organizmy w jakiejś monstrualnej skali, gdzie i tak - przy odpowiednim odniesieniu - jawią się prymitywnymi przy złożoności procesów zachodzących w Paramecium caudatum.

2010/09/27





Żeby nie było za dobrze. Jesień musiała pokazać się ze swojej najgorszej strony. Piękno tej aury znika z pierwszym momentem, gdy krople wody przedostaną się przez warstwy bawełnianej tkaniny i zaczną wychładzać ciało smagane wiatrem. Wtedy ten parasol ma się ochotę wsadzić w pierwszy lepszy kubeł. Albo inne, równie ciemne miejsce.

Od wczoraj czytam książkę, którą powinienem już znać, a czytam ją dopiero pierwszy raz. Wilk stepowy. Zaczynam odrabiać zaległości.

2010/09/26

mokry dzień fotografii



Dzisiaj byłem chwilę na meczu. Ale bardzo lało i było zimno. Idę się rozgrzać.

2010/09/25

i znów: low end & high end





Dzisiaj miałem wrzucić foty z opolskiej imprezy przygotowanej przez 2.8. Ale musiałem wykopać wielką dziurę. I potem ją zasypać. I zrobić kilka innych rzeczy. Cały dzień chodzą za mną słowa mojego kolegi, które padły niemal miesiąc temu (dokładnie 4 tygodnie temu): Wojtek, dlaczego drugi dzień pijemy ciepłą wódkę? Może dlatego, że po takiej pracy dobrze się napić?

Ale bilans musi wyjść na zero. Pojechałem zrobić planowane od kilku dni zdjęcie. Ze szwagrem. Opowiadałem mu, że czasem jest męczące fotografowanie przy pomocy Toyo. Niedawno wysłałem 18 szitek do wołania. Każda z nich to przynajmniej jedno tłumaczenie, że to nie jest stary aparat, a fotografia to nie moje "dziwne" hobby.









Zakaz publikacji danych osobowych i wizerunku.

Teraz siedzę i piszę ten post. Na połowie monitora okno z tym edycją tego posta, a druga połowa zajęta przez Świnkę Peppę. Lewa półkula pisze wpis, druga (prawa?) kontroluje siedzącego na kolanie Synka i pilnuje, by nie dotykał klawiszy klawiatury używanej przez lewą półkulę. To piękny wewnętrzny dialog.

2010/09/24

jak strzelić gola





Ziemie w mojej okolicy pełne są niewybuchów z ostatniej wojny. W lesie zamiast borowików niektórzy znajdowali kilkaset bomb. W lokalnej prasie można kilka razy do roku przeczytać albo o tym, albo o wrakach liberatorów, które po nalotach na Niemcy nie miały już dość paliwa, by powrócić do baz i uszkodzone przez artylerię wroga spadały gdzieś tu. Broń nie powinna tu nikogo dziwić.

Pojawiła mi się w głowie przez chwilę pierwsza scena z filmu z Bruce'm Willys'em - Ostatni skaut, gdzie zawodnik biegnie z owalną piłką pod pachą, zamiast taranować masą swojego ciała i pancerza przeciwników, po prostu rozwala ich strzałem z rewolwera, z normalną - jak na początek lat 90. - zimną krwią i popełnia samobójstwo.

Tam zawodnicy wycyckani, kąpiele w basenach, drogie fury i kobiety sprowadzone do roli zaplecza seksualnego. Taki wyidealizowany obraz sportowca, który ćpa, pieprzy i wydaje masy forsy na to, by jak najszybciej doprowadzić się do ślepej uliczki i biec po murawie z klamką wycelowaną w przeciwnika.

Wiele scenariuszy będących dla nas (mojego i starszego pokolenia) czystą fantazją przemysłu filmowego mainstreamu, a teraz spełnia się w niusach.

Ja całe szczęście odkrywam inną, ciekawszą stronę sportu. Wolnego od sportowców rodem z planu filmu akcji. Dopiero ich poznaję, ale dopiero teraz ten sport jest ciekawy. To nie są zawodowcy, ale też nie chodzi o jakiś lokalny patriotyzm. Chodzi o grę. Oczywiście, że jest presja na wygraną, bo lepiej być w dobrej drużynie, niż złej. Jest presja, być grać z tymi, a tamtymi nie. Wszystko się rozwija.

Naszła mnie taka analogia, że oglądanie zawodowych sportowców i ich zmagań to jak filmy porno. Wszystko fajnie, ale to przecież tylko mechanika i produkt na potrzeby rynku. A tu, to czego jestem świadkiem - to potrzeba odreagowania, realizacji ambicji. To ludzie budzący się rano, idący do pracy albo szkoły, zmagający się z codziennością. W czasie gry to nie jest istotne. W czasie gry chodzi tylko o piłkę. Tak jak w Podziemnym kręgu (co za przekład tytułu).

2010/09/23

auta i mury




























Dzisiaj od rana chodzi za mną Hamburg. I to, jak tym miastem byłem zachwycony. Nadal jestem. 17 lat temu byłem tam po raz pierwszy, a to co pozostało w pamięci to długie wypady rowerowe po dzielnicach przemysłowo-portowych. Miałem wtedy 14 lat, mój Brat zostawił mnie tam na kilka dni samego z kumplami więc cóż robić. Rowery, pepsi i ryby w porcie. Wszystko zostało w głowie włącznie z zastanawianiem się, kiedy i czy w ogóle będą u nas drogi dla rowerów, czyste powietrze itp. Wtedy nawet nikt nie marzył o wejściu do UE i takie tam. To było 4 lata po upadku komunizmu, choć dla czternastolatka te cztery lata to inne cztery lata, niż teraz dla trzydziestolatka. Wtedy był to skok między dzieciństwem a młodzieżą, a teraz to okres tanich rat za telewizor albo auto. 1993 rok i koniec wakacji i powrót z Hamburga zostały mi w pamięci głównie za sprawą muzyki - kupiłem sobie walkmana za kasę, którą Brat zostawił mi na te kilka dni na życie i kasetę U2 - Zooropa. Ja bardzo ciężko przeżywam do dzisiaj (ale kiedyś ciężej) wyjazdy z miejsc, które lubię i powroty do miejsc, których nie lubię. Nie lubiłem domu. To nie jakaś wielka trauma, ale po protu nie lubiłem. I jak brat pakował mnie do autobusu cały czas liczyłem, że nie będę musiał wracać, że mógłbym zostać w Hamburgu i nigdy nie wracać. Albo raczej jak już to wracać "do Hamburga". Brat mi mówił, że spoko, podróż szybko minie, posłuchasz sobie muzy (kupił mi na zapas baterie) i będzie dobrze, jeszcze tu wrócisz. Ja nie chciałem słuchać tej muzy, bo wiedziałem, że od tej pory zawsze będzie mi się kojarzyć z powrotem z tego magicznego miasta. Nie pomyliłem się. Lemon - to wyjazd na mecz football'u amerykańskiego drużyny Hamburg Rubberducks, gdzie dziewczyna mojego brata tańczyła w przerwach. Some Days Are Better Than Others to dosłowni przelot z dużą prędkością pożyczonym Saabem 900 Aero (krokodylem) przez ten wielki most nad portem. Tytułowa Zooropa to ostatni tamtego pobytu wyjazd rowerami do parku na Harburgu, mglisto, dżdżysto, ale ludzi pełno, zdalnie sterowane łódki na stawie i odpoczynek. Taki miejski (o tym Filip Springer zrobił robotę, tekst w Kwartalniku Fotografia, więc nie będę się rozpisywać, bo sens ten sam). Wtedy też w radiu rządził Spin Doctors i 4non blondes. Ale jakoś mało to "Hamburgowe". Muszę zacząć spisywać te wszystkie wydarzenia. Nie robiłem wtedy dużo zdjęć.

Ten tekst ma się dobrze do fotografii, które są powyżej, i której już w części publikowałem na blogu. Teraz w miarę uporządkowanej formie (choroba=czas na to). Wszystkie - z jednym wyjątkiem - są z mojej okolicy, którą nie to, że polubiłem. Ja ją trochę musiałem polubić. Musiałem ją oswoić i zacząć używać, by wiecznie nie czekać na każdy wyjazd, by móc tu w tym miejscu w pełni egzystować. Kiedyś w rozmowie kompletnie kumplowskiej ze znanym podróżnikiem mojego pokolenia padło takie stwierdzenie, że jest tyle jeszcze rzeczy, a tak mało czasu. Zaczynam zauważać, że nawet na tę bliską, najbliższą okolicę czasu jest co raz mniej. Dobrze, że mało podróżuję. Dobrze, że nie wszystkie marzenia się spełniają.

2010/09/19

pięćsetny



Symboliczny wpis. Klatka schodowa do domu mojej 90 letniej babci pokrywa się skaryfikacjami ze swastyk. Babcia nie może chodzić. Dobrze, że nie musi widzieć tych symboli. Uparty mógłby dowieść, że tak "narysowane" nie są symbolem gorszącym. Myślę, że ich "twórcy" też by nie zrozumieli.

Przygnębiające jest to, że w tej kamienicy poza moją babcią mieszkało wcześniej wiele osób, które doznały wiele cierpienia od tych, którzy tym symbolem się posługiwali. Moja babcia wygoniona w swojej młodości z domu przez bolszewików trafiła do obozu pracy gdzieś obok Ulm. Babcia nie chce mówić o przeszłości, a ja to chcę uszanować, choć bardzo bym chciał usłyszeć.

A kilku idiotów nawet powinno, bo nie wierzę, że przeczytali choć jedną o tym książkę. Albo książkę w ogóle.

2010/09/18

killterrier


ofiara


sprawca


wizja lokalna ujawniła dalsze ofiary

Moja Sunia na wichurze jest najszczęśliwszym foxterrierm na świecie. Chcąc lub nie pomaga nam czynnie w deratyzacji. W ciągu miesiąca zlikwidowała cztery gniazda gryzoni w okolicy domu. W każdym po kilka nornic. Żal mi strasznie tych zwierzątek. Całe życie w strachu i giną jakoś tak tragicznie w straszliwych zębach psa, który w końcu jako rasa powstał do tępienia tzw. szkodników. To straszne, że rościmy sobie prawa do nazywania jakichkolwiek gatunków szkodnikami. My, którzy niszczymy lasy, powietrze, wodę. Myśliwi zabijają dla sportu i zabawy pod przykrywką wyższych idei, oczywiście krzyżyk w logo ich związku. Niby zajęcie dla wysoko postawionych. Ile razy trafiłem na myśliwych w lesie, tyle razy widziałem troglodytów, a nie panów w smokingach palących cygara. Dystyngowani jak chuj.

2010/09/17

ostatni taki mms



30 sierpnia dostałem taki mms od mojego bardzo dobrego kumpla. Jak dobrze, że już więcej taki nie przyjdzie.

To okropne, jak media teraz wykrzywiają rzeczywistość, bo wmówić widzom, jaka ona jest. To już nie jest interpretacja, ale tworzenie jej na nowo. Nie było by żadnej paniki chodnikowej, gdyby nie TVN24 non stop nadający o tym, co pod Pałacem. To takie perpetuum mobile. Nienawidzący TVNu psychopaci i tak go oglądają i lecą tam by pokazać się w TV, tak ta niespełna rozumu pani, co się oplątała w biało czerwone szarfy i nie chciała dać się wyprowadzić. Nie oglądam już celowo informacji w TV, prawie nie odpalam portali informacyjnych. Mam dość, że co chwila coś działo się pod krzyżem. Nie wiem, jak dochodzi do tego, że od 50 lat posyłamy ludzi na Księżyc, a dwa kawałki drewna powodują zamieszanie na skalę 40 milionowego społeczeństwa, które potrafi śmiać się i drwić z innych religii.

Z tego co pamiętam z Biblii, to zakazano czczenia wszelkich symboli materialnych, fizycznych. Wszelkich. Reszta to już wymysł bliższy tych, którzy chcieli przejąć kontrolę nad ludźmi. Brawo.

Podobała mi się wypowiedź jednego Szkota, zapytanego przez polskiego dziennikarza o to, co myśli o przyjeździe B16 do Szkocji:
- Co? A kto to?

A u nas na portalach wiadomość dnia: B16 pobłogosławił polskie dziecko. Jedyne dziecko, które pobłogosławił w czasie wizyty w Szkocji, było polskie.

Wiara to piękna i ważna rzecz, której mi brakuje. Szkoda, że tak łatwo biorą górę wypaczenia i skrajności. To świadczy o tym, jak bardzo człowiek oddala się od wiary. Tak jak kapelan w wojsku. Jak święcenie centrum handlowego czy czołgu. No może czołgu bardziej.

Zacytuję tu słowa Kazika Staszewskiego z jednego z jego utworów: "Na każdej wojnie Bóg jest z nami, na każdej wojnie Bóg jest nasz. Tylko uważaj bo z wrogami, podąża Bóg, co ich jest, a nie nasz."

2010/09/16

siedem lat temu - Suvenir



















Siedzę w domu. Męczy mnie jakieś zapalenie górnych dróg oddechowych. Męczy mnie też kilka innych rzeczy, niekoniecznie związanych z fizycznością. Z racji robienia niczego wydłubałem rzecz, którą na tym blogu już raz - fragmentarycznie wrzuciłem w 2007 roku. Cykl Suvenir zacząłem realizować w 2003 roku, we wrześniu. Ale jeszcze nie realizować pod względem rozpoczęcia rejestracji. To chodziło za mną kilka lat, ale czekało na bodziec. Zawsze chciałem zrobić coś z tą konfrontacją marzeń o tym, co znajduje się za murem jednostki radzieckich wojsk. Czas mijał, zostawało mnie i mniej. Dzisiaj już niemal wszystko zanikło. Nawet rozebrano bocznicę, bohaterkę ostatniej fotografii.

Wszystko zaczęło się (realizować), gdy na portalu aukcyjnym znalazłem stare, koniecznie radzieckie filmy Foto 32. Kupiłem chyba 20 rolek za cenę dwu paczek papierosów. Zrobiłem test, z racji tego, że materiał miał datę przydatności do 1985 roku, czyli był pełnoletni (co najmniej) z miejsca trzeba było wybrać szybki i niezadymiający wywoływacz. Bardzo lubiłem tę mieszankę alchemii, nauki i takiej dedukcji. Okazało się, że papier odciskał się miejscami na emulsji i to dawało ładne efekty na jednolitych płaszczyznach. Zacieki itp. Ale jednocześnie negatywy były pełne detali, ostre do tego stopnia, że gdy w 2005 roku pokazałem to jako część mojej teczki na egzaminy na ITF, nikt nie wierzył, że to nie jest wielki format, tylko 6x4.5 cm. Wszystko szaro-szare, z pięknymi, dobitymi i pełnymi "mięsa" czerniami na moim ulubionym Ilfordzie MG IV FB Heavy Matt. Jedna kopia, po jednym egzemplarzu.

Lubię ten cykl. Tylko 9 fotografii w ciągu 2 lat. Ja chyba tak mam, że jednym aparatem realizuję jeden ważny i zamknięty cykl. No, czasem dwa. Mam nadzieję, bo co raz trudniej kupić fajny aparat.

2010/09/14

taki jestem zajebisty - coś o psach i kumoterstwie

Paweł Syposz, Etna
Kuba Ceran, bez tytułu (Sunia)

Dzisiejszy dzień to poniekąd klęska. Dowiedziałem się, że nie udało mi się osiągnąć zamierzonego celu, co boli tym bardziej, że autorytet, od którego to zależało jeszcze tydzień temu powiedział, że mogę być spokojny o realizację planu. Okazało się, że ów autorytet - choć niekwestionowany - nie jest jedynym autorytetem i są inne, choć mniej autorytatywne, to jednak są. Oczywiście nie jest do końca źle, przecież życie na tym polega itd. Milion pocieszeń. Mogę pisać odwołanie od decyzji i tym podobne. Ale kto lubi być w obiegu powracając z drugiego przelotu? A może gdzieś wsadzić na wyrost pojmowaną hipokryzję i bez nadmiernego skrępowania poddać się płynącemu życiu? Nie jestem z tych, którzy w walce widzą sens. Takiej walce, gdzie sens tej w jej przypadku traci wartość. Są inne rzeczy, o które warto walczyć, jakkolwiek by to miało wyglądać. W tym przypadku chodzi nie o walkę, ale żeby się nie poddać. Czyli o walkę, ale z samym sobą.

Dzisiaj przeczytałem pracę dyplomową mojego przyjaciela, Pawła Olejniczaka. To bardzo ważna i wartościowa praca, choć krótka jak na standardy polskiego myślenia krytycznego i używa ze trzy lub cztery trudniejsze wyrazy. To też nowość. Może dlatego została przedłożona w Czechach. Mniej więcej Paweł w swojej pracy przeprowadził wewnętrzną dyskusję - wspomaganą rozmowami z przyjaciółmi-fotografami - o sensie nadużywanego określenia, jakim jest "nowy dokument". Ten absurdalny zwrot towarzyszy obecnie niemal każdej wystawie fotografii. Jest już tak irracjonalny, jak w 1999 roku irracjonalne były dyskietki do komputerów z naklejką "Odporne na efekt Y2K". Równie można by było napisać na gąsienicy czołgowej, że jest odporna na zderzenie z ptakami.

Ja podobne rzeczy poruszyłem w swojej pracy, niemniej uderzyliśmy z kompletnie innych stron bez wcześniejszego porozumienia. Pytanie pozostaje o to, dlaczego dwie ważne prace o istotnej części polskiej fotografii powstały w niepolskiej szkole? Mam swoją wizję tego stanu rzeczy. Po pierwsze troszkę jedziemy po "polskiej fotograficznej racji stanu". Ale nie dlatego, że mamy w tym interes. Dlatego, że wkurza nas pewna hipokryzja (drugi raz używam tego wyrazu, święto, ale bardzo mi się on podoba). Hipokryzja tu polega na tym, że kiedy raz coś zostanie wymyślone i na dany temat powstanie pierdyliard książek (lub jedna), to choćby się niebo waliło, nikt tego nie zmieni. Nie unowcześnie, nie uderzy się w pierś i przyzna do porażki, która naprawi zaległość. O nie. Trzeba brnąć w zaparte.

Rozmawiam z wieloma znanymi postaciami poskiej sceny fotograficznej. Pada hasło "dokument". Aha DOKUMENT! REPORTAŻ! - Nie, nie reportaż. Dokument, co innego - o nie, to to samo, ktoś tu był, jest reportaż. - straszne gówno. A czy Jeff Wall nie robi dokumentu? Czy to nie jest piękny subiektywny dokument? Wręcz najpiękniejszy. A Eggleston? Czy jest reportażystą? Tak, jak ja jestem czołgistą.

Jeśli raz w polskiej historii fotografii wpadło słowo fotografik, co wg Pawłowej pracy oznacza artystę tworzącego: "obrazy bardziej zamazane", to pokutuje ono do dziś dnia. Nowy dokument pęka w szwach od przeładowania. O ile czytając teksty towarzyszące wystawom za granicą można coś przecztać osobistego, coś o emocji, o tyle u nas wprowadzenie zawiera litanie próbujące uporządkować to, co zobaczymy lub zobaczyliśmy. Po cholerę? Czy tacy jesteśmy porządni? Jak tak, to dlaczego na trawnikach jest tyle psich kup, a na fasadach budynków gniazda reklam zamiast sprawnej fasady? Przecież fotograf to nie elektronik, który w każdej szufladce musi mieć oznaczone rezystory, tranzystory i inne masy szpejów.

Nie rozumiem, dlaczego pan Jurecki stawia na piedestale Natalię LL, a dyskredytuje Kubę Dąbrowskiego, skoro na swój czas obie te postacie są równorzędne w mojej ocenie? Bo Kuba nie używa tylu trudnych słów? Dlaczego książka o historii polskiej fotografii pana Mazura (to celowy splot znaczeń przez podejrzanie niedbałą konstrukcję zdania) nie zachęca tych, którzy by mogli się tym zainteresować do jej lektury? Ja wiem dlaczego - po burzliwej dyskusji obu panów nie daję wiary, że coś wartościowego może za ich przyczyną powstać.

Brak poważnej (i choćby starającej się być obiektywną) krytyki lub teorii jest przyczyną akcji podziemnych, w których sam uczestniczę starając się realizować za darmo i dla idei przemyt wysokich treści do publiki. Udaje się mniej lub bardziej, ale nie staram się mówić językiem hermetycznym, nie wymyślam nowomowy i nie rzucam autorytatywnych sformułowań. Nie silę się na specjalistę. Mówię o emocjach, bo to jest ta część, co do której mam absolutną (chwilową mniej lub bardziej) pewność. Stąd pewne wzburzenie Aśki Kinowskiej piszącej o nierzetelnym dziennikarskim artykule w poważnym tygodniku. TU LINK WARTO KLIKNĄĆ!!! Nikomu nie możemy zabronić tworzenia własnych publikacji. Od tego jest sieć. Tylko przeraża mnie myśl, że przez czytelników miałkich i lekkich treści jak nasza konkurencja (konkurencja dla 5klatek) dociera do ludzi pokazując hadeery, masa innych powoduje jakieś zakrzywienia treści i w końcu faktów i historii, to skoro 90% ludzi wyznaje nieprawdę, a 10% zna prawdę faktu, to czyja prawda przetrwa?

Z drugiej strony jesteśmy niewolnikami retoryki. Jedna instytucja od tysiącleci lat jej używa w wojnie o rząd dusz i prowadzi, czego efekty widać na ulicy. Skoro kilkanaście osób jest w stanie zdestabilizować życie miasta (a może i kraju). Im więcej gadasz, im więcej paplasz, tym - nolens volens - masz większe uznanie. Możesz nawijać ludziom makaron na uszy, ale musisz wiedzieć, bo mówisz. A jak mówisz, to wiesz. A jak masz pod to ważną i dużą instytucję w postaci galerii czy tytułu tygodnika, to możesz wszystko i potem pojedyncze głosy sprzeciwy czy próby korekt spełzają na niczym.

Paweł ze swoimi rozmówcami porusza masę ciekawych kwestii, między innymi o tym, jak styl fotografii/obrazu bierze górę nad tematem i jeden z naszych czołowych i bardziej znanych fotografów mojego pokolenia - Rafał Milach - opowiada, jakie to może być bagno.

Skąd w takim razie powyższe fotografie? To są fotografie, które mają piękne historie. Te historie - nie licząc warstwy emocji, jakie budzą - nie będą nikogo obchodzić, gdy ja umrę, ich twórcy i każdy, kto pamięta historię.

Pierwsza to prawdopodobnie jedyna w internecie reprodukcja pracy mojego innego przyjaciela - Pawła Syposza. Wykonana na wulkanie Etna, z pustki wyłonił się pies, zapewne suczka (kryptonim Etna) i tak powstał pełen symboliki obraz, który być może kiedyś już zaistniał w rzeczywistości dając początek historii o Remusie i Romulusie i Wilczycy... Jałowy krajobraz z pełnym nadziei wizerunkiem psa, wpatrzonego w horyzont i mającego ważną cechę - przekonanie. Człowiek stojący w tym samym miejscu i patrzący w przestrzeń byłby dla mnie uosobieniem niezdecydowania, smutku. Pies z goła odwrotnie.

Druga praca to fota mojego bardzo dobrego kumpla - znamy się jeszcze nie tak super, więc nie nadużywam tu słowa "przyjaciel" - Kuby Cerana. Kuba przyjechał do mnie na kilka dni i łaziliśmy koło mojej wsi i robiliśmy foty. Nikt nie domyśli się, że za belą słomy schowałem się ja i gadałem różne rzeczy do mojej foxterrierki, by stała w miejscu, zanim Kuba włoży kasetę, zanim wykona całą serię czynności poprzedzającą wyzwolenie migawki. W przypadku naszych pracy słowo "wyzwolenie" jest szczególnie istotne.

Niewątpliwie piękny anturaż, w obu przypadkach, choć akurat fota Pawła bije większość innych fotografii, jakie w życiu widziałem, temat podobny i teraz wyobrażam sobie tekst wystawy w poważnej instytucji: "Psy w polskim nowym dokumencie". To pejzaż, to sztafaż, to fotografia inscenizowana, to fotografia dokumentalna, to nowy dokument, fotografia przyrodnicza... chmura tagów.

Podobna wystawa przygotowana poza Polską: "wymowne i pełne symboliki obrazy..." i tak do kropki.

Pewnie będzie masa błędów, ale mam to gdzieś. Jak ktoś po tym tekście przyczepi się do ortografii, to niech poczyta sobie coś innego.

plus dłuższych nocy


Plus dłuższych nocy polega na minusie długości dnia. Teraz, by zobaczyć wschód Słońca nie trzeba zrywać się z łóżka w trakcie fazy REM snu, można się po protu obudzić i stanąć w oknie. To tymbardziej dobre, że planowany (już rozpoczęty) cykl chcę towrzyć w czasie małego natężenia ruchu w świetle pochodzącym od nieboskłonu, z czystym niebem i włączonymi światłami ulicznymi (reklamowymi - o ile jest taki termin). Tylko po co jestem chory...

2010/09/12

podsumowanie lata


Dzisiaj oficjalnie zakończyłem lato. Wodospad kataru i kolczaste łodygi jerzyn w gardle to znak, że nadeszła jesienna niedyspozycja. Syn chory, żona chora, Olejniczak chory. Wszyscy chorzy. To dobry moment na wyszukanie widoków po lecie.